Aktualności

Aktualności z roku

Nowa biegaczka Stowarzyszenia - Iwona Wróblewska

22 grudnia 2015 r.
Witamy w naszej Grupie nową biegaczkę - Iwonę :)

Zadebiutuje w naszych barwach wiosną podczas startów kontrolnych na 5 i 10 km, zaś startem docelowym będzie IV Nocny Półmaraton we Wrocławiu 18 czerwca 2016 r.

Witamy :)
więcej   

Podsumowanie sezonu 2015 - Kuba

21 grudnia 2015 r.
Do końca roku zostało jeszcze trochę czasu, ale dla mnie jest już po sezonie. Został mi tylko Bieg Sylwestrowy.
Rok 2015 jest szczególnie ważny. To był mój pierwszy i jednocześnie dobry sezon, z którego jestem bardzo zadowolony. Bardzo udany debiut w Biegu Ulicą Piotrkowską w Łodzi, w którym wykręciłem całkiem niezły czas, jak na debiutanta. Jednak starty na 10 km nie były jedynymi w tym roku. W listopadzie miałem swój debiut w półmaratonie, gdzie naprawdę ukazała się moc. Moje plany na 2016 r. to jest debiut w maratonie w Łodzi. Czekają mnie ciężkie przygotowania, ale myśl, że mogę być maratończykiem już jest fascynująca - nie mogę się doczekać.
Ilość startów w 2015 r. - 11, w czym większość to biegi na 10 km, w których poprawiłem się o ponad 10 minut, licząc od debiutu, z czego jestem zadowolony. Ilość przebytych km - 1400 km, 76 godzin spędzonych na treningach.
Każdemu życzę udanego sezonu 2016 r. i wytrwajcie w treningach, nie poddawajcie się nigdy. Granice są w nas.
Kuba
wyniki zdjęcia Kuby   

Nowy członek Stowarzyszenia - Józef Gil

21 grudnia 2015 r.
Witamy w naszej Grupie nowego biegacza - Józefa :)
Ma już na swoim koncie starty w 2 maratonach. Zadebiutuje w naszych barwach 17 kwietnia w Maratonie Łódzkim

Witamy :)
profil   

Podsumowanie sezonu 2015 - Sebastian

13 grudnia 2015 r.
Piszę to podsumowanie w połowie grudnia, bo chociaż rok się jeszcze nie skończył, to sezon już tak. Spoglądając wstecz, mogę powiedzieć, że był to dobry rok, nie wspaniały, ale na solidną czwórkę z plusem. Z jednej strony poprawa czasów na wszystkich dystansach, a z drugiej kontuzja, która wyeliminowała mnie z treningów prawie na 2 miesiące.
To był rok, w którym finalnie zdefiniowałem siebie jako biegacza i ustaliłem priorytety, jakich będę się trzymał w nadchodzącym okresie i raczej już się to nie zmieni. Dystans półmaratonu i maratonu są najważniejszymi i w tym kierunku będą postępowały przygotowania i na tych dystansach liczę na największą poprawę. „Czwórka” została złamana, więc trzeba przesunąć granicę w stronę 3:30. Co nie znaczy, że nie mam zamiaru startować na 10 km. Co to, to nie! Postaram się zbliżyć choć trochę do granicy 40 minut.
Startów już trochę zaplanowałem, a na pewno będzie ich jeszcze więcej. To plany a co z nich wyjdzie - to się okaże. Zawody nadal dostarczają mi najwięcej radości i satysfakcji z biegania.
Był to także dobry rok dla naszego stowarzyszenia. Coraz lepiej się znamy, coraz lepiej rozumiemy. Udało się zorganizować nasz własny bieg i to chyba był nasz największy sukces w mijającym roku. Wspólne starty także były przyjemniejszymi momentami tego sezonu. Liczę na takie wyjazdy również w 2016 r. Kilka osób przyszło, kilka odeszło – można powiedzieć, że sytuacja zmieniała się dynamicznie. Co będzie dalej - czas pokaże, jednak widać, że jako Grupa trzymamy się mocno.
A na razie powoli trzeba zacząć się przygotowywać do wiosennych startów, już w kategorii M-40 (podobno „najgorsze harpagany”)

Pozdrawiam
Sebastian
wyniki i zdjęcia Sebastiana   

Relacja Mariusza Wieły w 2 numerze magazynu Kingrunner ULTRA!

18 listopada 2015 r.
poczytaj :)   

"Spokojnie...." - relacje Piotrka z połówki w Kościanie

15 listopada 2015 r.
Minął tydzień od startu w Kościańskim Półmaratonie, biegu kończącym mój sezon startowy 2015 i jedyne słowo jakie mi po tym przychodzi do głowy to : spokojnie... Ale od początku.
Do Kościana pojechaliśmy w 7 osób dwoma autami. To kawałek drogi, ponad 180 km w jedna stronę, więc wyjechaliśmy po 7 by spokojnie dojechać i odebrać pakiety. Po drodze błysnął fotoradar... czekam na wesołą fotkę... :)
Na miejscu standardowe czynności : odbiór pakietów, rozeznanie terenu, startu/mety itd. Rozgrzewka i ustawiamy się na starcie. Warunki pogodowe... hmmmm i tu właśnie malutki problem... Niby pogodnie, słonecznie, temp. ok 15 st. czyli wszystko ok tylko wiatr spory... Wiatr...słowo - klucz w tym dniu.
Planowałem w tym biegu wykręcić czas w okolicy 1h 28 min. To spore wyzwanie w stosunku do mojej życiówki (1h 34min 34sek) ale twierdziłem, że na taki wynik mnie stać, przeliczając mój niedawny, dobry czas na 10 km. Ruszyliśmy w trójkę: ja, Artur i Mario bo zakładaliśmy podobne tempo 4,08/km, licząc na jak najdłuższe zachowanie wspólnego biegu. Trasa to mała pętla ok 1800 m oraz dwie równe po ok 10 km. Biegliśmy wąskimi uliczkami miasta o zwartej zabudowie. Kiedy mijaliśmy spory, wiekowy kościół moją uwagę przykuł zaparkowany obok, sportowy Mercedes SL300... ech.... nie mogłem się opanować by się nie obejrzeć za tym cudem motoryzacji.... :)
Wybiegliśmy na obrzeże miasta i... uderzył w nas wiatr, mocny, porywisty. Trzeba było wkładać sporo wysiłku by trzymac tempo.. Po ok 9 km zaczęliśmy sie rozdzielać... Artur zaczął mi powoli znikać w tłumie... Nogi zrobiły mi sie jak z waty, przez ciało przebiegł dreszcz... hoho myślę sobie... przesadziłeś Wróblewski z tym tempem :) W tym momencie naprawdę to bałem się czy w ogóle dobiegnę... Zwolniłem sporo by wyrównać, uspokoić tętno, ustabilizować organizm po tej niefrasobliwości.. Jakoś mi się to udało, dobiegłem do mety w równym ale duzo wolniejszym tempie, czas to 1h 36min 00sek. Oczywiście medal na mecie i atmosfera wynagradza wszystko. Od razu "banan" na twarzy i banan w rękę od wolontariuszy, kubek gorącej herbaty i..pierwsze wnioski. Co poszło nie tak? Otórz zabrakło spokoju...
Spokojniej trzeba podchodzić do "wyliczeń" zakładanego tempa i spokojniej do warunków na trasie. Myślę, że byłem gotów na 1h30min. Do tego po starcie trzeba by zwolnic ze względu na wiatr i trzymac tempo na koncowy wynik o 1h 32min... To oczywiście teoria ale brzmi rozsądnie... prawda?
Wracaliśmy do domu rozmawiając oczywiście o biegu, trochę w żartach, trochę poważnie. Po drodze jeszcze zatrzymaliśmy się na obiad by porozmawiać całą grupą. Do domu dotarłem około 19-tej.
Ogólnie z biegu jestem zadowolony, czas i tak niezły. Zabrakło tylko spokoju w planowaniu i realizacji założeń, ale to cenna nauka na przyszłość. Pozdrawiam :)
blog Piotrka   

Nowy członek Stowarzyszenia - Marcin Maślak

4 listopada 2015 r.
Witamy w naszej Grupie nowego biegacza - Marcina:)
Zadebiutuje w naszych barwach 11 listopada w IV Powiatowym Biegu Niepodległości Zduńska Wola-Strońsko, na dystansie 10 km
więcej o Marcinie   

Powrót do Przeszłości.... - relacja Piotrka Wróblewskiego z Koła

31 października 2015 r.
Wyjazd i start w 35 Biegu Warciańskim to dla mnie sentymentalna wycieczka w przeszłość. W czasach szkoły średniej- Koło- to był stały punkt na mapie naszych klubowych zawodów. Co prawda, startowałem wtedy w biegach na 1,5 czy 3 km bo takie były dystanse w moich kategoriach wiekowych ale to szczegół :) ...
Z kolegami z grupy wyjechaliśmy z Sieradza 2 samochodami, zbiórka jak zwykle na placu wojewódzkim... Podróż w doborowym towarzystwie, tradycyjnie muzyczka, luźne rozmowy, jakieś żarty. Po drodze mijaliśmy okolice mojej średniej szkoły, moje dawne trasy biegowe.... zamyśliłem się trochę... lata mijają a wspomnienia z dawnych treningów są tak bardzo świeże, wręcz namacalne... Zza szyby samochodu oglądałem pobocza drogi... o tu się kiedyś potknąłem... aaa w tym miejscu miałem ciemno przed oczami podczas 25 km wybiegania....:)
I specyficzne zarysy kominów elektrowni Adamów na horyzoncie, niezmienne przez lata...
Do Koła dotarliśmy o zamierzonym czasie, odbiór pakietów, mocowanie numerów, mały rekonesans okolicy zawodów (meta, szatnie, stołówka, odbiór depozytów...). Udaliśmy się do miejsca skąd odjeżdżają autokary dowożące zawodników na start do lasu w Chełmie n/Nerem, w okolicę pomnika po dawnym obozie zagłady. Na miejscu było już sporo biegaczy, ekipy organizatorów, policji, strażaków... Okolica dobrze mi znana, dorastałem w tych stronach... za czasów harcerstwa to właśnie tutaj, pod tym monstrualnym pomnikiem odbywałem wartę podczas różnych Świąt Państwowych (niektórych niechlubnych... niestety).
Pobiegliśmy z chłopakami leśną drogą by się rozgrzać... rozglądałem się gdzie są ,,moje" drzewa :) sadziłem je ok. 30 lat temu w tym miejscu... nie znam się ile mogła przez ten czas urosnąć sosna, więc nie za bardzo rozpoznawałem ,,te moje" :)
... Po truchcie gimnastyka, przekazanie wierzchniej odzieży do depozytu i...na start. Chwilka dla sprawdzenia sznurowadeł, ostatniej wymiany zdań... i strzał ! Poszło ponad 600 osób... przed nami 10 km. Pierwsze 8 km to dłuuuga prosta z lekko pofałdowanym profilem. Szybka trasa, dobra na życiówki :) Pogoda biegowa, ok 10 st, lekki wiatr z boku, wilgotno.... świetnie :) Trochę za szybko zacząłem niż zaplanowane tempo, bardzo chciałem złamać 40 minut i się podpaliłem. Zapłaciłem za to na 4 i 5 km, tempo zaczęło spadać... Jednak kibice na trasie potrafią zdziałać cuda. Ludzie, których nie znam bili brawo i zachęcali do przyspieszenia, ktoś wyciągał rękę by "przybić piątkę". Ogromna moc tkwi w takim wsparciu... ale najlepsze było jeszcze przede mną...
Wbiegliśmy do Koła, znane mi ulice, ronda, skrzyżowania... zacząłem przyspieszać, zegarek pokazywał że idę na niezły czas. Kilometr przed metą usłyszałem głos, który rozpoznałbym wszędzie.... PIO-TRE-KKKK! To mój Tata... moj kibic, który dopingował mnie na zawodach kiedy byłem wyrostkiem, dodawał otuchy i mocy na ostatnich metrach. Przyjechał i w tym dniu wesprzeć mnie w zmaganiach z dystansem i czasem. Ja się postarzałem, tata się postarzał.... ale siła i magia tego głosu, zachęty jest niesamowita, niezmienna, nieśmiertelna... Wykręciłem najszybszy kilometr z płucami na plecach. Finisz w Parku Moniuszki na maxa... Wbiegając na metę zerknąłem na zegarek, pokazał 39 min i 31 sek:) :) :)Potem oficjalny czas zmierzony systemem organizatorów był jeszcze lepszy 39min 29 sek. Zrobiłem to, złamałem 40 min... To nie była moja życiówka bo w młodości 10 km biegałem w nieco ponad 36 min. Lecz po moim ,,biegowym zmartwychwstaniu" to najlepszy wynik. Cieszyłem się bardzo odbierając medal, wziąłem butelkę wody od wolontariuszki i szukałem tego najważniejszego.... Tata stał niedaleko mety za barierką, podbiegłem zadowolony, wyściskaliśmy się, mocny, męski uścisk dłoni mówił wszystko. Wzruszył mnie ten moment, zresztą tatę tez... Jestem mu ogromnie wdzięczny za kibicowanie,
za to że tam był... tak jak kiedyś, w przeszłości.... był tam gdzie go potrzeba..
To kolejne, dobre zawody :)
Pozdrawiam
Piotrek
blog Piotrka   

Jeśli nie trenujesz systematycznie, nie możesz liczyć na cuda - relacja Jędrka z Koła

28 października 2015 r.
Jeśli biegasz mało i nie dajesz z siebie wszystkiego, nie osiągniesz nigdy wyników jakich byś chciał. Z takim nastawieniem w głowie wybrałem się na 35. Bieg Warciański do Koła. Zapisując się na ten start miałem chęć poprawienia swojego dotychczasowego czasy na dystansie dziesięciu kilometrów. Gdy do wyjazdu zostawało coraz mniej czasu, to wiedziałem, że nie mogę spodziewać się tego, co zaplanowałem kilka miesięcy temu. Wpływ na to miało kilka aspektów. Przede wszystkim dwa maratony oraz mała ilość treningów szybkościowych, czy w ogóle jakichkolwiek treningów.
Plany również pozmieniały się z biegiem czasu i moment pomaratoński pokrył się z nowo zaplanowaną przerwą biegową. Nie skłamię więc jeśli powiem, że byłbym bardzo zaskoczony, gdyby pomimo braku tych wcześniej wspomnianych elementów, udało się uzyskać zadowalający czas. Postanowiłem więc pobiec na tyle, na ile się da i zobaczyć co zostało w nogach z początku sezonu. Rozgrzewka długa, porządna, czyli wszystko tak jak należy. Czułem się super. Na start wywieźli nas autokarami do lasu, po czym tą samą drogą powracaliśmy do miasta, gdzie oczywiście usytuowana była meta. Chyba jedyny bieg w Polsce, gdzie tak się to wszystko odbywa.
Aura bardzo sprzyjająca, choć wiatr momentami przeszkadzał. Początek? Za szybki… Tak jakbym jednak wierzył, że uda mi się pobiec szybciej niż jestem w stanie.
Przez jakieś trzy kilometry biegnę z Kacprem i razem wyprzedzamy Marcina Świerca, wielokrotnego reprezentanta naszego kraju na mistrzostwach świata i europy w biegach górskich. Krótka wymiana zdań i biegniemy dalej swoje. Po około połowie dystansu Kacper zaczynał mi się oddalać, a ja bardziej zacząłem walczyć ze swoimi myślami niż z nogami. Na siódmym kilometrze tym razem wyprzedził mnie Marcin życząc powodzenia. Drobnostki, a cieszą. Pod koniec już zdecydowanie słabnę, ale wbiegam w miarę szczęśliwy na metę. Jak na brak treningów, czas 45:51 jest w miarę zadowalający. Był to ostatni start w tym sezonie. Teraz czas na uporządkowanie myśli i zimową orkę czas zacząć. Wrócę silniejszy, mocniejszy i pełen energii. Do zobaczenia!
Jędrek

Ograniczenia siedzą w naszej głowie…. - relacja Marcina z ultramaratonu Szlakiem Orlich Gniazd (164 km)

21 października 2015 r.

SOG Ultra czyli Szlak Orlich Gniazd to nowe na naszej mapie zawody choć trasa może być dla wielu osób znana, to dawna Transjura . 2015 rok to pierwsza edycja i mam nadzieję że nie ostatnia. Trasa wiedzie czerwonym szlakiem z Krakowa do Częstochowy.
Na organizowane zawody wpadłem przez przypadek gdzieś w Internecie. Co prawda byłem już zapisany na „ Łemkowynę” ale nadal wahałem się nad wyjazdem. Logistycznie były to trudniejsze zawody, drożej i dalej – tak to można podsumować choć i trasa też jest bardziej wymagająca. Do Krakowa dotarłem busem i na miejscu zawodów byłem już ok. godziny 16-tej. Start był zaplanowany na godzinę 20.00 a więc było wiele czasu na przebranie się, pogadanie z nowo poznanymi ludźmi , medytację, odebranie pakietu startowego.Właśnie, pakiet startowy ! Coś co mnie zaskoczyło i to baaaardzo pozytywnie już na samym początku i pokazało charakter biegu. W skład pakietu wchodziły dwie rzeczy, bardzo dokładna mapa i numer startowy. Jak dla mnie strzał w dziesiątkę. Bez zbędnego spamu, kolejnych koszulek, gąbek… Jaka cena taki pakiet i o to chodzi. Ubrałem się „ na zimowo” a wiec w grubsze getry i grubszą koszulkę z długim rękawem a na to kurtkę wiatrówkę i jesienną czapkę z rękawiczkami z racji tego że nie było po drodze przepaku ( wcześniej dostarczony worek z ubraniami, jedzeniem, zazwyczaj w połowie trasy ) W plecak wziąłem tylko drugie skarpetki na zmianę i kurtkę przeciw deszczową i to miało wystarczyć. Prognozy mówiły że ma delikatnie popadać w nocy z piątku na sobotę i tyle. Oj jak bardzo się myliły…
Z miejsca zbiórki na linie startu podprowadził nas Konrad Ciuraszkiewicz, znany i ceniony ultras. 10, 9, 8 …odliczamy. Zero – start i poszli…. Na trasie było przewidzianych 7 punktów kontrolno-odżywczych rozmieszczonych co ok. 20 km. Pierwszy punkt był zlokalizowany w m. Pieskowa Skała. Już zaraz po starcie deszcz zweryfikował mój ubiór. Szybka decyzja i zmiana kurtek i tak już do końca. Jak ja się cieszyłem że ubrałem buty trailowe a nie z podeszwą na asfalt a jeszcze dzień przed startem miałem dylemat, podobno trasa nie wymagająca mówili. Mylili się ;) Pierwszy upadek zaliczyłem już po kilkunastu kilometrach. Powalone drzewo chciałem obejść ale nie poszło tak jak chciałem i zaliczyłem wywrotkę. Trochę ubłocony ale szczęśliwy że na szczęście nic się nie stało. Myślę sobie – Marcinie, limit wywrotek już się zakończył. Cały czas padał deszcz. Dobiegłem do pierwszego PKŻ. Warunki spartańskie ale tak już będzie na większości punktów, wolontariusze w swoich samochodach, pożywienie z bagażnika, coraz bardziej mi się to podoba  Warunki żywieniowe jak na … poligonie. Garść rodzynek, kilka ciastek, dolanie wody do butelek i dalej w drogę. Cała trasa przeplatała się las – pola uprawne – wioski i miasteczka – las i tak w kółko. Mam wrażenie że lasu było najwięcej, mokrego lasu. Oznakowanie trasy jak myślicie ? Oczywiście spartańskie !
Organizator zapowiedział już na początku że nie będzie łatwo. Zielone strzałki na asfalcie były tylko na zejściu z asfaltu w las i odwrotnie, w kilku miejscach wisiały też taśmy ostrzegawcze i to by było na tyle. Większość trasy poruszaliśmy się po oznaczeniach PTTK, szlak czerwony, wyszukując ich na drzewach, kamieniach a w wioskach na słupach. Wielkim udogodnieniem był wgrany ślad GPS do zegarka. Nie raz wyciągnął mnie z opresji. Nawet kilka razy zboczyłem ze szlaku ale powiadomienie, szybka analiza mapy, odszukanie znaków i dalsze napieranie. Zegarek okazał się bardzo pomocny. Sobota rano ok. godziny 8, napieram przez jakieś miasteczko i widzę Biedronkę, hmmm, co by tu zjeść ? Wpadłem znając układ sklepu od razu na półkę z wędlinami i wziąłem małą paczkę wędzonych kabanosów, 0,5 L coli i puszkę energetyka. Mina ludzi w kolejce i pani kasjerki bezcenna.
Deszcz padał niemalże całą drogę. Były chwile że padał mocniej a czasami lżej ale wszędobylska wilgoć potrafiła dobić. Pamiętam że w sobotę po południu gdzieś na chwilę wyszło słońce, i to by było na tyle. Na czwartym punkcie w m. Podzamcze spotykam Sebastiana który akurat robi operację chirurgiczną na swoich stopach. Zamieniliśmy kilka zdań i wyruszyliśmy razem na szlak, jak się okazało później, los nas związał już do końca biegu. Ja przebrałem skarpetki , zatankowałem wodę i zjadłem banana. Cofając się troszkę wstecz żeby rozjaśnić co nie co sytuację, od ok. 50-go km biegnę już z kijkami żeby na podejściach odciążyć nogi a w zegarku mam ustawione regularne powiadomienia, co 20 minut picie i co 60 minut jedzenie. A właśnie, jedzenie ! Na ok. setnym kilometrze PKŻ i istne szaleństwo. Dyrektor zawodów ze swoją rodziną się postarał ;) Ciepły makaron z sosem brokułowym, gorąca herbata, ławki na których można usiąść….ehhhh. Paweł ładuje mi przez pół godziny telefon w samochodzie, jego żona dokłada makaronu, córka zajmuje rozmową ale czas szybko mija i czas się zbierać bo lenistwo weźmie górę.
Wiedzieliśmy już że nie ukończymy zawodów przed zachodem słońca, druga nocka z latarkami na głowie może dobić. Las deszczową nocą jest przerażający. Co raz w świetle czołówki widziałem chomika który stał na łapkach i się śmiał <śmiech> , wiewiórki i królika no i węże pod nogami a już szczytem był zaparkowany czerwony opel astra hatchback… Tak, to umysł już płatał figle. Nie było żadnych zwierząt. Sebastian o ile dobrze kojarzę to widział słonia <śmiech>Była już późna noc. Wybiegamy z lasu do jakiejś wioski pewni że to jest Olsztyn czyli ostatni punkt na trasie i gdzie czeka na nas moja rodzina zaopatrzona w gorącą herbatę, kawę i jedzenie. Przez przypadek zauważamy drogowskaz szlaku, Olsztyn 7 km… To mogło dobić już na tym etapie. Takie odcinki biegnie się od – do. Tym DO była gorąca herbata a tu porażka. Postanowiliśmy chwilę odpocząć a że na drodze akurat ukazał się obudowany przystanek PKS to było to . Usiadłem, wyjąłem telefon i poczułem że odpływam. Gwizd w uszach, mdłości, problemy z wymową. Wiedziałem że musze szybko się położyć i unieść nogi wyżej bo stracę świadomość. Pomogło.
Sebastian się pyta czy dzwonić po pogotowie, już nie wiem co odpowiedziałem ale zaprzeczyłem. Szedłem te 7 km jak na skazanie. Znów zwierzęta w lesie, w głowie głos pogotowia. Pytam się Seby, słyszysz karetkę ? Mówi nie... chyba źle ze mną. Dochodzimy wreszcie do Olsztyna k/Czestochowy, nie mylić z tym na Mazurach ;) komitet powitalny z transparentem a ja mówię Anicie, schodzę z trasy… Do celu ok. 16 km a ja mam już dość. Najgorzej ze stopami. Odparzone, mokre, pęcherze i spuchnięta kostka. Aaa właśnie. Ok. setnego kilometra zaczął mnie pobolewać mięsień prostownik długi palców, co podniosę stopę do góry to przeszywający ból rozchodzi się po piszczelu. Apap stał się zbawienny. Noga przestawała boleć ale to tylko dlatego że mózg dostawał informację że już jest ok. Wiedziałem że kontuzję mam murowaną.
W Olsztynie przy cmentarzu na parkingu Anita wybiła mi z głowy zejście z trasy. Gorąca herbata, tak długo wyczekiwana postawiła nas na nogi. Do tego kawa, bułka słodka i nurofen. Zaproponowała także desperadosa na okrzepienie ale tego bym raczej nie zniósł . Przed nami ostatnie 16 km ale był to wariant optymistyczny bo pesymistyczny mówił o 27 km ( były jakieś zmiany na szlaku itd… ) Ostatni etap powoli się zbliżał do końca, wiedzieliśmy już że się uda, że nic nie może nam odebrać naszego celu. Wyszliśmy z lasu i zobaczyliśmy światła ! Jest Częstochowa ale dlaczego tu tak ciemno ! Gdzie jest cywilizacja ! To były najgorsze kilometry. Ok 4 kilometrów przez miasto strasznie się dłużyło a końca nie widać. Dzwonię do Anity, pytam gdzie ta szkoła. Każe iść prosto przez wiadukt, po lewej mijamy w oddali galerię jurajską, już blisko. Widzę swoją ukochaną na ulicy, czeka. Prowadzi nas do szkoły gdzie jest …meta. Szczęśliwi że dotarliśmy. Jest ! Cel osiągnięty ! Na mecie rodzina, przyjaciele , jejku, jak miło ich widzieć. Aśka, Miłosz, Robuś, Maryśka, przyjechali ze Śląska specjalnie żeby mnie przywitać, czuje się wyróżniony. Siadamy na chwilę i kurcze, to już koniec. Tak szybko minęło…
Chciałem podziękować Anicie za wyrozumiałość i wiarę we mnie, przyjaciołom i znajomym za wsparcie na trasie poprzez smsy ( Jędrek ty już wiesz co ) , FB.
Sprzęt wykorzystany na zawodach:
- buty Brooks Cascadia 9
- skarpetki Inov8 ultra race
- getry zimowe Kalenji
- koszulka zimowa Under Armour
- kurtka p.deszczowa z kapturem Quechua ( kosztowała tylko 34,99 a spisała się rewelacyjnie )
- czapka Odlo
- rękawiczki 4F
- zegarek Garmin Fenix3
- plecah Quechua 0-10L
- kijki Fizan Compact
- czołówka Mactronic Epic
- 13 żeli Ale, 3 batony, 2 opakowania żelków PowerBar
- dwa powerbanki, zapasowe baterie
Marcin

Poznań Maraton - jestem silniejszy niż myślę! - relacja Jędrka

18 października 2015 r.
Niespełna miesiąc po mojej przygodzie we wrocławskim maratonie, pojechałem podbijać Poznań. Czemu taka kolejność i krótka przerwa? Wszystko za sprawą rodzącego się w głowie planu zdobycia korony maratonów polskich (ot taka zachciewajka). W związku z czym, bieg był planowany raczej w formie rekreacji i zwykłego zaliczenia dystansu. Niestety (bądź stety) plany zmieniły się na tydzień przed startem. Elementem, który zmienił taktykę, była propozycja mojego kolegi Marcina, który zaproponował mi zającowanie na złamanie magicznej bariery czterech godzin na królewskim dystansie. Tydzień po Poznaniu pobiegnie w ultramaratonie - Szlakiem Orlich Gniazd na dystansie 164 km. Start w Krakowie. Meta w Częstochowie (relacje piszę z tygodniowym opóźnieniem, więc już wiem, że Marcin pokonał ten dystans, to jest kozak!). Poznań chciał potraktować treningowo, więc grzechem nie było skorzystać z takiej propozycji, tym bardziej, że szybko ponownie takowa może się nie nadarzyć. Niestety ludzki umysł jest chyba zbyt rozwinięty i często lubi płatać nam figle. Przyznam otwarcie, że bardzo się bałem tego biegu, a niepewność z każdym kolejnym dniem była większa. Czy jestem w stanie to zrobić? Czy na pewno dam radę? Te i wiele innych pytań zaprzątało mi głowę przez praktycznie każdą wolną chwilę. Przyszedł czas wyjazdu, a pakiety odebrał nam dzień wcześniej Jarek, który zresztą też miał z nami biec. Wyruszyliśmy w niedzielny poranek (?!) o 5. Prognozy pogodowe już od tygodnia były notorycznie sprawdzane i zapowiadały się obiecujące. Temperatura lekko na plusie, żadnych zachmurzeń. Na trasie komputer pokładowy pokazywał temperaturę sześć kresek poniżej zera, w Poznaniu było już jeden na plusie. Gdy przebieraliśmy się przy samochodzie to bardziej byłem skłonny do stwierdzenia, że stoję na śniegu… Przemarznięci dotarliśmy do głównej hali ‘odpraw’, gdzie mieliśmy spotkać się z Jarkiem. Wybiegając trochę do przodu i pomijając zbędne pierdoły… ustawiliśmy się w trójkę na starcie. Zimno jak jasna cholera, ale zaraz się rozgrzejemy. Początek bardzo spokojny, tak jak rozplanował Marcin. Wszystko miał rozpisane, więc ja niczym się starałem nie przejmować tylko biec za moimi zającami. Jak już nie raz powtarzałem, biegać wolno też trzeba potrafić, o czym nieraz musiałem przypominać hulającym swawolnie zającom, którym tempo podczas pogaduszek nieco wzrastało. Ale powiedzmy, że zbyt często tego nie robiłem :D Z każdą minutą aura stawała się bardziej sprzyjająca, a po dwóch godzinach robiło się już… gorąco? Momentami tylko wiatr przypominał mi o tym, że miało być ponoć chłodniej w tym Poznaniu. Nie będę ukrywał, od samego początku męczył mnie ten bieg i musiałem być mocno skoncentrowany. Jest to wstęp do tego co wydarzyło się około 29km, a wcześniej około 25km. Zacząłem odczuwać dyskomfort w moim lewym kolanie. Przez dwa kilometry go zwyczajnie bagatelizowałem, następnie nasilił się i postanowiłem zażyć tabletkę. W głowie miałem tylko najgorsze scenariusze, choć muszę przyznać, że chłopaki naprawdę mentalnie się spisali i podnosili mnie na duchu. Po około pięciu kilometrów przebiegnięciu z bólem, wygrał rozsądek. Koniec. Teraz na ile pozwoli mi zdrowie będę szedł i biegł na przemian do mety, by bardziej nie uszkodzić kolana. Szkoda sezonu i zdrowia, jeszcze się nabiegam. Tak więc puściłem swoich Zająców w siną dal, a sam w tempie żółwia walczyłem już tylko ze sobą. Czy to tak naprawdę była kontuzja? Czy może tylko przestraszony umysł i psychika nie wytrzymały i zwyczajnie dogadały się drogą handlu z kolanem? Bardziej jestem skłonny ku tej drugiej opinii, bo już raczej wszystko w porządku. Piszę raczej, gdyż zwyczajnie nie chcę zapeszać. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Na 40km spotkałem Rysia Kałaczyńskiego, który przebiegł 366 maratonów w 366 dni. Miałem też ze sobą telefon i wykonałem parę telefonów, które miały za zadanie podnieść mnie na duchu. Poznań opuszczam z wynikiem 4:38 z groszami, mimo wszystko z uśmiechem oraz z kolejną ogromną dawką doświadczenia. Teraz trochę relaksu, start w Kole i zimowa orka. Do zobaczenia!
PS. Dziękuję wszystkim za miłe słowa i za wsparcie jakim mnie obdarowujecie, to cholernie pomaga!

Do dwóch i ¼ razy sztuka – relacja Sebastiana z 37 Maratonu Warszawskiego

28 września 2015 r.

Skąd taki tytuł ? Otóż dziś ukończyłem swój drugi maraton, a ¼ to nieszczęsne 10 km Cracovia Maraton, kiedy z powodu kontuzji musiałem zejść z trasy. Jednak byłem już zapisany na Warszawę i trzeba się było wykurować, aby nie stracić całkowicie sezonu.
Przygotowania, jeżeli można je tak nazwać, rozpocząłem od przetruchtania 5 km na początku czerwca. Nie nastrajało to optymistycznie, jednak pierwszy krok został zrobiony.
Powoli wracałem do formy i ani się obejrzałem, a zrobiła się druga połowa września i bieg zbliżał się nieubłaganie. Ostatnia „trzydziestka” pokazała, że coś mogę „ugrać”. Ustaliłem strategię na 3:50 z zamiarem biegu z pacemakerami co najmniej do 35 km, a później jeżeli siły pozwolą spróbować urwać ile się da. Chociaż i tak wszystko poniżej 4h brałem w ciemno.
Przyjechaliśmy z żoną w sobotę, meldujemy się w hotelu, skok do metra i za 30 min byliśmy na stadionie. Nie miałem dotąd okazji, żeby zwiedzić „koszyk” więc nadrabiam zaległości. Mały spacer po expo i wróciliśmy do hotelu. Pogadałem trochę z Kacprem, który kwaterował na tym samym piętrze i poszedłem spać. Pobudka 5:00, kawa i micha makaronu. Aby uciszyć ewentualne sprzeciwy, od razu mówię, że w moim przypadku to się sprawdza. Za piętnaście siódma wyruszyliśmy na pole bitwy. Spotykamy Jacka i Wiesława, zamieniliśmy kilka słów, przebieraliśmy się i z Kacprem poszliśmy na start. Przybiliśmy piątkę i ustawiliśmy się w swoich strefach startowych.
I poszli..., po 3 minutach doszedłem do linii startu. Lecimy, ustawiłem się lekko za balonikami. 1 km 5:22, 2 km 5:20... ooo myślę sobie, kolego zającu coś mi za szybko lecisz... I na tym skończył się mój bieg z pacemakerami. Sam zostałem swoim sterem, żeglarzem i okrętem. 5, 10, 15 km nic się nie dzieje, trzymam tempo , tętno ładne oby tak dalej. Na ścieżce w Łazienkach, dołącza do mnie Mateusz, z którym wspólnie walczyliśmy prawie do końca. I przyszedł 18 km, nagle zacząłem czuć ucisk w tym samym miejscu pod prawym kolanem, tak jak w Krakowie. Wystraszyłem się nie na żarty. Pomyślałem, że jak mnie zacznie boleć to koniec. Nie napiszę co jeszcze myślałem, bo cenzura tego nie puści. Na szczęście po jakiś 500 metrach przestało. Odetchnąłem z ulgą. Spokojnie dobiłem do połówki. Bardzo pilnowałem, żeby wypijać 2 kubki na każdym punkcie , zjadłem trzeci żel, i nastawiłem się na długą prostą, która już się zaczęła.
Na 26 km zbiegały się 2 pasy ruchu i po drugiej stronie zobaczyłem bramę z napisem „32km Wyścig się zaczyna”. Sęk w tym, że do tej bramy było jeszcze 6 km. Nie działało to motywująco. Ale cóż, trzeba dalej robić swoje.
Wreszcie nawrotka, 2 km i jestem w bramie. Zostało 10 km. Zacząłem wizualizować swoje treningi po mieście, myślałem „jesteś już w Rynku”, już jesteś na Broniaka, zostało 8km do końca treningu”, „już Jagiellońska” itp. Bardzo mi to pomogło. Na moście gdańskim zjadłem ostatni żel, piłem na każdym punkcie i polewałem się wodą a czasem nawet izotonikiem. 40 km zacząłem odczuwać mrowienie w całym ciele , ale udało się z tym walczyć i lecieć dalej, choć straciłem około minuty. Już nie wolno było odpuścić.
Tablica z napisem „600 m Ogień” a ja miałem plamy przed oczami. Wreszcie wbieg na płytę, ręce poszły w górę i upragniona meta. Byłem bardzo zmęczony, miałem ciarki na całym ciele a nawet zdrętwiałe usta. Dziękujemy sobie z Mariuszem za wspólny bieg.
Potrzebowałem około 15 minut żeby dojść do siebie. Czas na mecie to 3:51:31. Cztery godziny złamane z bardzo dużym zapasem. Lecz nawet bardziej niż wynik cieszy mnie to, że nie zatrzymałem się nawet na chwilę, że udało się przebiec cały dystans - 42km i 195m. Już nie ma wymówki, że ściana , że pierwszy raz. Da się ! Ta świadomość będzie mi towarzyszyć na wiosnę w Łodzi, i być może pozwoli pobiec jeszcze lepiej niż dziś....
Pozdrawiam
Sebastian

Warta - kilka słów od Jędrzeja

25 września 2015 r.
Rok temu z powodu moich niezrozumiałych teraz powódek wolałem jechać do Mykanowa na bieg z przeszkodami, niż pojechać z grupą do Warty na Bieg Warcki. W tym roku na szczęście mogłem się zrehabilitować. Łącznie w dziesięć osób z naszego stowarzyszenia wybraliśmy się więc zawody na dystansie pięciu kilometrów do pobliskiej Warty, położonej około piętnastu kilometrów od naszego miasta rodzimego. Pogoda zapowiadał się idealna na szybkie bieganie, choć na pewno nie lepsza od atmosfery, bo w tak silnej grupie ‘niebieskich ludzików’ była na najwyższym poziomie. Moją taktykę na bieg ułożyłem na około 30 minut przed startem. Postanowiłem biec z Krzyśkiem i wspierać Olę, tak by bardziej myślała jak uciszyć swoich gadających i denerwujących kolegów, niż tym jak bardzo jest zmęczona. Skończyliśmy w około 27 minut z uśmiechami na twarzy i ogromną satysfakcją. Takie biegi cieszą, zarówno tym, że można tam spotkać sporą ilość znajomych, tym że są blisko i co najważniejsze tym, że jeździmy na nie w tak licznych składach. Już dla samych takich wyjazdów warto zacząć biegać. Na koniec swojej krótkiej relacji (blisko, szybko i krótko) kieruję słowa do osób, które nie pojechały. ŻAŁUJCIE! Nie zawsze warto biegać na maksa i się spinać, czasami liczy się to, że można spędzić razem miło czas.

Jestem maratończykiem - relacja Piotrka z debiutu w maratonie

22 września 2015 r.
Jestem maratończykiem...
Ponad tydzień temu przebiegłem swój pierwszy w życiu maraton. To coś szczególnego, inny stopień biegowego wtajemniczenia :).
W plan treningowy do maratonu wszedłem w maju zaraz po Biegu Ulica Piotrkowską 10km.
Pierwsze tygodnie to łagodne wprowadzenie do ciężkich treningów wytrzymałościowych, które na mnie czekały... Biegałem sobie po 10, 15, 25 km po okolicznych trasach podziwiając przyrodę i ciesząc sie, że juz niedługo wystartuje na tym królewskim dystansie... Nadszedł lipiec, upały i cięzkie treningi. Wykonywałem je ,,zgodnie z książką" dostajac nieźle w kość. Różne wówczas miałem myśli... że to jednak nie dla mnie, że to ciężki i wyczerpujący dystans i takie tam...ale robiłem swoje w pocie czoła. Któregos sierpniowego popołudnia miałem jeden z ważniejszych treningów z mojego planu 30km. Postanowiłem to zrobić po pracy... prosto z pracy. Na dyżur pojechałem pociągiem, zabrałem spodenki, koszulkę i drugi mały plecak biegowy, w który mieści się tylko bukłak z wodą, telefon i jakaś odżywka. O 18 zdałem dyżur koledze, już ,,umundurowany" do biegu..... Pobiegłem zaplanowaną wcześniej trasą. Już od pierwszych kilometrów coś nie grało, nie mogłem swobodnie utrzymać tempa, gorączka sierpniowych upałów dawała sie we znaki.... Nie wiem co sie wtedy stało ale ten trening to była dla mnie chłosta... bez sił, bez wody w plecaku i...bez pozytywnej motywacji dotarłem do Sieradza. Co prawda o planowanym czasie ale nie widziałem siebie wtedy na mecie maratonu... Miałem nawet myśli by się wycofać ze startu i spróbować wiosną 2016. Na całe szczęście kontynuowałem plan treningowy, upały trochę odpuściły, treningi szły mi coraz lepiej... Po cichutku wkradała się do mojej świadomości nadzieja, że coś może z tego być :)....
13 wrzesnia 2015 g,4:30 pobudka, kawa, bułka z dżemem, banan... Z żoną i sąsiadami pakujemy sie do auta i ruszamy do Wrocławia. Na miejscu spotkałem przyjaciół z mojej grupy biegowej, odebrałem pakiet startowy. Mocowanie numeru, rozgrzewka, ostatnie uwagi, żarty.... nogi mi drżały, atmosfera takiego biegu z kilkoma tysiacami zawodników jest niesamowita. Godz. 9:00 strzał startera, euforia tłumu, zawodników, kibiców i...ruszamy w tą niezwykłą podróż... 42km i 195metrów ulicami tego urokliwego miasta przed nami...
Biegliśmy w trójkę : ja, Marcin i Tomek, koledzy z grupy. Zakładaliśmy podobny wynik na mecie więc postanowiliśmy to zrobić wspólnymi siłami. Marcin miał precyzyjnie rozpisany plan biegu na koncowy wynik 3godz 39 minut i 59 sekund. Hmmmm... plan wspaniały. Chciałem złamać 4 godziny, to był mój debiut. Po cichu liczyłem, że z Bożą pomocą zbliżę się do tego czasu z wyliczen Marcina....
Pierwsze kilometry to swobodny bieg, rozmowy, śmiechy wkoło, podziwianie okolicy, zawieranie znajomości... Swietna, biegowo-rozrywkowa atmosfera. Po kilku kilometrach sprawdzamy swój puls.. u mnie 147, Marcin 146, Tomek....170. Spojrzeliśmy po sobie... Tomek kilka dni przed startem borykał się z przeziębieniem, wystartował osmarkany i z chrypką... Wszystko było jasne, nie namawialiśmy go. Trzeba odróżnić wspieranie w chwili słabości od nagabywania do biegu kiedy organizm ma kłopoty. Przybiliśmy ,,piątki" i Tomek zwolnił....
Biegliśmy w narastającym tempie odliczając kolejne kilometry, punkty z wodą, bananami, czekoladą.... kurde Ciechocinek...pomyślałem :)
Zbliżało się południe, słońce coraz bardziej doskwierało, temperatura na wyświetlaczach nad ulicą 27 stopni. Wbiegałem w każdą kurtynę wodną, polewałem się wodą na każdym punkcie... Oddech już ciężki, rozmowy wokół już dawno ucichły, słychać tylko miarowy stukot tysięcy butów i charakterystyczny chrupot plastikowych kubków na punktach... 32 kilometr.. Marcin oznajmia że zwalnia, spojrzałem na niego, to doświadczony biegacz, za miesiąc ma następny maraton, ważniejszy dla niego... Ok, mówię... zmieniliśmy swoje tempa w ciszy... Ogladałem się jeszcze chwilę czy nie zmienił zdania....
34 kilometr, już spory ból w płucach i brak czucia w nogach... Myślę sobie fajnie, przecież teraz większość mięsni powinna mnie nieźle napierdzielać a ja ich nie czuję :) ....
Rozglądam się niecierpliwie, szukam żony, miała być w okolicy 35 km. 37 kilometr...biegnę już z lekko zwieszoną głową ale trzymam narastające tempo. Nagle : Piesiu! Piesiu! :) :) :) widzę żonę i sąsiadów, uśmiecham się, macham rękoma. Co chcesz krzyczy żona trzymając w dłoniach żele energetyczne i flakonik z magnezem na skurcze.... Chcę buziaka, krzyczę i podbiegam, całuję i... lecę dalej :) .... To był mój najszybszy kilometr 4:57 :) Potem ... hmmm no właśnie .. potem wróciło czucie w nogach, ból jak cholera, nogi z waty a tu 39 km. Na 41 km dorwała mnie ta legendarna ,,ściana". Zwolniłem ale się nie poddałem. Jednak to był mój najwolniejszy kilometr 5:36. Zbliżając się do mety na ponad kilometr było słychać spikera, muzykę, wrzawę...Przyspieszyłem ile tylko mogłem. Wbiegam na metę, szczęśliwy, uśmiechnięty, wypompowany.... Czas 3godz 40minut 12 sekund... Brakło 13 sekund do zrealizowania planu z rozpiski Marcina... Ech tam mysle sobie, innym razem. Najważniejsze, że to zrobiłem.... jestem maratończykiem :)
Piotr Wróblewski
blog Piotrka   

Drugi maraton – relacja Jędrzeja z Wrocławia

18 września 2015 r.

Ile można nauczyć się przez pięć miesięcy? Ile można wyciągnąć błędów z debiutu w maratonie, by nie powtórzyć ich ponownie? Miałem okazje, by to sprawdzić na własnej skórze. Niespełna pięć miesięcy po swoim debiucie na dystansie maratońskim w Łodzi, postanowiłem znów podjąć wyzwanie i pokonać kolejną ze swoich granic.
Tym razem zacząłem rozsądniej niż ostatni, a mianowicie zacząłem od jedzenia. Około miesiąc przed samym startem zapisałem się na siłownię (nie samym bieganiem człowiek żyje! Trzeba wzmacniać ciało!) i zacząłem sumiennie przestrzegać diety, dzięki której wierzyłem, że stanę silniejszy na linii startu. Podobno jesteśmy tym co jemy, więc to na pewno ma jakiś wpływ na sam bieg. Sam maraton miał wystartował o godzinie dziewiątej w niedziele 13 września. Od czwartku, czyli trzy dni wcześniej, zacząłem przysłowiowo ‘ładować’ w siebie węglowodany. Zrobiłem to na pewno sumienniej niż w swoim debiucie. Przez trzy dni chodziłem nakręcony jak ten króliczek z reklamy Duracel, więc po prostu musiało być dobrze. Pod względem przygotowań żywnościowych i mentalnych wszystko szło tak jak powinno. Trochę gorzej było z przygotowaniami fizycznymi. Nie mówiąc o wzmacnianiu siłowym, trochę mało biegałem. Wszystko przez głupotę, z której tak bardzo słynie każdy biegacz, bez wyjątku. BÓLU NIE DA SIĘ WYBIEGAĆ! Szargani swoim ego i stwierdzeniem jacy to my nie jesteśmy silni, niejednokrotnie szliśmy na trening, gdy nas coś lekko pobolewało. Przecież nie jestem głupi i nie odpuszczę treningu… Prawda? Przez wiele moich relacji przewijał się ten problem (shin splits). Mam nadzieję, że teraz będę trochę rozważniejszy i w końcu się za to wezmę. Ale przecież najpierw muszę wystartować, przecież już mam opłacony bieg… Ech te nasze biegowe niespełnione ambicje.
Do Wrocławia jedziemy z Arturem i Tomkiem w sobotnie popołudnie. Odbieramy pakiety sobie oraz Marcinowi, Magdzie i Piotrkowi, z którymi spotkamy się na około godzinę przed startem. Następnie wybieramy się do motelu, gdzie zarezerwowaliśmy sobie przedstartowe spanie. Teraz pozostał tylko relaks, oglądanie jak Majka zdobywa podium w Vuelcie, porządna porcja makaronu i można już zacząć odliczanie do startu. Stres i zdenerwowanie na pewno były mniejsze niż przed debiutem w Łodzi, niemniej jednak były. Przede wszystkim baliśmy się pogody, gdyż miało być dość upalnie jak na bieganie. Wszelkie bolączki utonęły gdzieś w morzu biegowych konwersacji i takim oto sposobem wszyscy zasnęliśmy.
Dzień startowy, pobudka o godzinie 6 rano. Tradycyjnie już chyba bułka z dżemem i miodem oraz banan. Niemalże jak za czasów świetności Adama Małysza. Następnie poranna toaleta, czyli rytuał każdego biegacza, który dało się dosłownie wyczuć, gdyż w motelu najwyraźniej nocowało więcej maratończyków. Mała batalia i jakoś ujdzie. Przebieramy się, pakujemy rzeczy i jedziemy na stadion miejski. Spotykamy się ze znajomymi, przekazujemy pakiety, robimy tradycyjnie już wspólne zdjęcie, trochę rozmawiamy i ustawiamy się powoli na starcie. Ustawiam się między balonami na 4h i 4h15min. Moim głównym celem było przebiec maraton w miarę w równym tempie i nie zatrzymać się ani razu. Start spokojny w tempie lekko ponad sześciu minut, tak jak planowałem. Po około trzech kilometrach tempo wzrosło do około sześciu minut. Na każdym punkcie wedle rad Artura piłem dość sporo wody (po 30km izotoników) i brałem parę kostek cukru. Już teraz mogę powiedzieć, że jest to bardzo dobry sposób na upał, którego jednak nie dało się uniknąć. Po około godzinie biegu można było już zacząć odczuwać wznoszące się coraz wyżej słońce. Czyli najzwyczajniej zaczęło przypiekać. Biegnąc maraton, człowiek ma mnóstwo czasu na przemyślenia. U mnie odzwierciedla się to w huśtawce nastrojów, które towarzyszą mi naprzemiennie przez cały bieg. Najpierw jest to euforia ze startu. Następnie pojawia się nutka strachu czy dam radę. Przejdźmy do rzeczy najciekawszych, czyli okolic kilometra 32. W debiucie te kilometry okazały się decydujące i zabójcze. Mogły być efektem za wysokiego tempa lub zwyczajnego nieprzygotowania. We Wrocławiu… udało się pokonać tę ‘przeszkodę’! Tempo może faktycznie trochę spadło, ale były to sekundy, na których mi tak bardzo nie zależało. Gorzej zaczęło robić się od 40km. Tak blisko do mety, a jednocześnie jeszcze kawał drogi. W głowie roiło się mnóstwo najczarniejszych scenariuszy, a nogi miały dosyć. Ale wygrałem, nie zatrzymałem się i na ostatnim kilometrze znów siły wróciły, jeśli tak w ogóle można to nazwać. Ostatnia prosta, wbiegam szczęśliwy i wzruszony. Udało się zrealizować cel, przebiegłem maraton bez zatrzymania i poprawiłem czas o pięć minut i kilkanaście sekund. Kolejny schodek zdobyty. Co tam bolące biodro, kolano, plecy… To wszystko minie. Następnego dnia będę miał problem ze zwykłymi czynnościami, ale to tez jest nie ważne! Ważne jest to, że robię to co kocham!
Gratulacje dla wszystkich, którzy ukończyli ten bieg, a w szczególności kolegom i koleżance z grupy! Wyjazdy z Wami to sama przyjemność, a wiem, że będzie ich więcej
Jędrek

Relacja Artura z maratonu we Wrocławiu

15 września 2015 r.
Wrocław po raz czwarty wybrałem na miejsce startu w zawodach biegowych. Po raz drugi postanowiłem pobiec tam maraton. 3 miesiące pracy wykonane. Jechałem z nadzieją, że mimo pogody, powalczę o swój cel - złamanie 3.10. Nadzieja matką głupich, jak mawiają, ale co tam - wierzyłem, że a nuż się uda.
Wraz z kolegami z Grupy tydzień przed śledziliśmy już jak wariaci po kilka razy dziennie pogodę na różnych portalach, a ta niestety wbrew naszym nadziejom uparcie wahała się między 24 a 26, a więc - jak pewnie wie każdy maratończyk - "bryndza" :)
Przybyliśmy dzień wcześniej, noc w jednym z wrocławskim hosteli klasy B i rano na zawody. Sesja fotograficzna z przyjaciółmi z naszej Grupy (podziękowania dla Żanety), krótka, lekko udawana rozgrzewka i na start. Ludzi sporo, cień jeszcze, w miarę chłodno. Całkiem przyjemnie. Na początku szło lekko i miło - samo biegło. Międzyczasy dobre, szło na 3.09. Picie regularne, żele też zgodnie z planem. Z czasem wpadliśmy na teren otwarty, na drogi szerokie i coraz bardziej nagrzane. Ok. 18 km dobiegłem do nowego wrocławskiego stadionu i poczułem, że coś już nie gra. Pomyślałem, zaraz pewnie minie, bo nie raz tak bywało, ale niestety z każdym kilometrem było coraz gorzej. Połówka poniżej 1.35, ale po 23 km siły odeszły :) Powalczyłem jeszcze 1-2 km i puściłem nogę. Nie miało to sensu - pewnie padłbym i nie ukończył. Pierwszy raz w mej krótkiej jednak historii startów w maratonie (to był dziesiąty maraton), osłabłem tak wcześnie. Zwolniłem więc sobie o ok. 40-50 s i pozostałą część dystansu pokonałem spokojnie, przystając co 2,5 km przy każdym punkcie żywieniowym, gdzie przygotowywałem sobie picie, zlewając z 3 kubeczków w jeden, wybierałem dorodne kawałki bananów, cukier i idąc spokojnie konsumowałem, po czym ruszałem dalej :) Czas mnie już nie interesował, wiedziałem, że bieg nie poszedł jak chciałem, czy też poszedł tak, jak się spodziewałem. Dobiegłem więc sobie tak do mety, ale na zupełnym luzie psychicznym, nie byłem rozczarowany, rozgoryczony ani nic z tych rzeczy. Miałem cichą nadzieję, że może dogoni mnie Marcin czy Piotrek i zrobią lepszy wynik, niż zakładali, ale dobiegli nieco później. Na mecie byłem oczywiście zmęczony, bieg mimo zwolnienia tempa odczułem dość solidnie. Jak na nieudany start 3.27.25 nie jest złym czasem. Wyleczył mnie przy okazji z prób bicia rekordów przy temperaturze powyżej 15-20 stopni :)
Poczekałem na innych z Grupy - Piotrek wbiegał na 3.40. Świetny debiut, Marcin w zakładanym czasie - 3.42, a więc bez spinania, zgodnie z planem. Jędrek 4.13 coś tam - życiówka i w końcu maraton bez chwili marszu; tradycyjnie uśmiech na twarzy, przerywany ciągłym gadaniem :) Przybiega ledwo żywy Tomek, zmagający się od kilku dni z przeziębieniem i Magda - matka polka - biegnąca maraton w przerwie między pracą a pracą (zabrakło jej 2 minut do życiówki). Po biegu odpoczynek, makaron, jak zwykle rozmowy o biegu, kolejnych startach, kilka znajomych twarzy, w tym z Sieradza, zdjęcia i do domu.
Podsumowując, bieg niezbyt udany, w zasadzie nie do końca bieg, tylko w drugiej fazie marszobieg. Szczęśliwy nie jestem, ale zmartwiony też nie. Poza pogodą, która miała na pewno (nie tylko dla mnie) wpływ na wynik, dwa dni po biegu dostrzegam też, gdzie najprawomocniej popełniłem błędy w przygotowaniach, a właściwie w ich ostatniej fazie. Teraz skupię się na przygotowaniach do jesiennych startów na 10 km i do mego ulubionego biegu - półmaratonu w Kościanie
Artur

V Złoczewski Bieg „Po Węgiel” – relacja Jędrzeja

7 września 2015 r.

Dokładnie rok mija od poprzedniej edycji Złoczewskiego Biegu „po Węgiel”. Dokładnie jak rok temu mogę powiedzieć to samo. Miło pojechać dla odmiany na zawody gdzieś blisko własnego miejsca zamieszkania. Gdy jedziemy na jakiś bieg bliżej, zmienia się mnóstwo niepozornie błahych rzeczy. Na przykład to, że można pospać trochę dłużej w niedzielny poranek, a nie zrywać się z samego rana. Również to, że można zabrać ze sobą trochę mniej rzeczy, bo można już mieć na sobie strój przygotowany na start. Dodatkowym atutem jak się okazało, jest zabranie mojej kochanej mamy. Służyła dzielnie za osobistego fotografa, ale i do samego startu mogłem zostać w ciepłej klubowej kurtce i oddać ją jej przed samym startem. Dzięki czemu kochany synek mógł przez dłuższy czas zachować odpowiednią temperaturę ciała w ten jakże chłodny, wietrzny i nieprzyjemny dzień. Tym razem w Złoczewie pojawiło się od nas trzech biegaczy: ja, Jacek i Kuba. Gdy ich spotkałem po odebraniu numerka startowego, od razu przystąpiliśmy do obowiązków służbowych, czyli ‘strzelenia’ sobie… oczywiście pamiątkowego zdjęcia. Chwila rozgrzewki, pogaduchy z innymi zawodnikami i jednocześnie znajomymi i ustawialiśmy się wszyscy na linię startu. Osób było około dwudziestu pięciu. Z racji zbliżającego się maratonu we Wrocławiu (który już za niespełna tydzień) oraz znów odmawiającego posłuszeństwa organizmu, postanowiłem nie lecieć ile Pan Bóg da siły w nogach, tylko spokojnie rozplanować cały dystans, który wynosił około czterech i pół kilometra. Trasa identyczna jak rok temu. Bieg do lasu i zawrotka. W drugą stronę było dwa razy ciężej z powodu wiatru, który dął niemiłosiernie i niemalże zatrzymywał w miejscu. Na ostatnich metrach dołączył do nas ulubiony przyjaciel silnego wiatru, czyli zimny deszcz. Jeszcze trochę ‘walki’ i wlatuję z uśmiechem na metę wraz z Kubą. Ostatecznie kończę swój drugi występ w Złoczewie na 14. miejscu z czasem 21:36, czyli dokładnie o półtorej minuty wolniej niż rok temu. Ale czy to coś znaczy? Zupełnie nic! Ważne, że kolejny obywatelski obowiązek spełniony i mogłem pobiec praktycznie z samymi znajomymi i miło spędzić niedzielne popołudnie. Teraz pozostaje lekko podleczyć bolącą nogę i czekać na wyjazd do Wrocławia.

Ultra Trail de Mont Blanc - relacja Mariusza

3 września 2015 r.
TDS - Sur les Traces des Ducs Savoie Impreza odbywająca się podczas UTMB -Ultra Trail de Mont Blanc.
Trasa TDS ma dystans 119 km i ponad 7250 m przewyższenia, strome podejścia oraz ostre zbiegi, zaliczana jest do trudnej technicznie trasy. Liczba startujących 1600 biegaczy
Aby wystartować w biegu, należy mieć odpowiednią liczbę punktów zdobytych w biegach górskich praktycznie na całym świecie. Moje zakwalifikowanie było zwykłą formalnością. Liczba punktów, jaką zbierałem miała zostać wykorzystana do startu w biegu głównym UTMB na dystansie 170 km. Jednak po zmianie regulaminu UTMB liczba punktów wzrosła, a moje starty zostały wyczerpane, może bardziej nogi :) brakło jednego punktu. Dlatego postanowiłem nie tracić czasu i przygotować się na start w TDS. Cieszyło mnie to, zwłaszcza że nie zostałem wylosowany do biegu Lavaredo. TDS czy Lavaerdo były dla mnie ważne. Jest to kolejny krok w drodze do "Western State 100". Oby dwa biegi dają kwalifikacje, teraz pozostaje losowanie grudniowe.
Przygotowanie do biegu odbyło się dość spokojne, tak aby nie nabawić się kontuzji - kilka wycieczek górskich. W najmocniejszym tygodniu zrobiłem około 135 km. Ćwiczenia wzmacniające brzuch. Poza tym najważniejszym przygotowaniem jest nastawienie na osobiste zwycięstwo. Kolejnym krokiem jest organizacja sprzętu na bieg. Pod tym względem regulamin jest bardzo wymagający. Ze sprzętu postanowiłem wybrać markę Inov8 (kurtka plecak, spodnie) Salomon (lekka koszulka do biegania w teren) i obuwie Altra Lonk Peak 2.0, latarka czołowa Petzl Tikka + 110 Lumenów do tego rękawiczki wodoszczelne, czapka, jest tego sporo i wszystko należy do "wyposażenia obowiązkowego", które jest sprawdzane przed wydaniem numeru startowego oraz na trasie. Wszystko ze względów bezpieczeństwa - szlaki alpejskie potrafią być zaskakujące pod względem zmiany pogody. Były przypadki w historii UTMB, że trasa została skrócona przez burze śnieżne.
Kiedy już jestem na liście startowej, przygotowany treningowo, wraz z wyposażeniem obowiązkowym, pozostaje droga do Chamonix.
Po przybyciu na miejsce, lekki szok - wszyscy tu biegają :) Wśród pięknych górskich widoków wyłania się Mont Blanc. Każdego dnia startuje różny bieg PTL, TDS, OCC, CCC, UTMB. Po przyjechaniu na miejsce poznałem nowe osoby, wcześniej mieliśmy tylko kontakt telefoniczny, czy emailowy. Każdy nastawiony na własne zwycięstwo. Każdy z nas wyjątkowy, każdy ze swoją pasją. Jedni odliczają czas do startu, inni wspinają się po górach, a jeszcze inni wbiegają na Mont Blanc. Są też kibice. Całe Chamonix żyje tymi zawodami i bieganiem, nie da się tego opisać, jest to mekka biegaczy górskich. Zwłaszcza przez ten tydzień.
W poniedziałek wraz z Mariuszem poszliśmy odebrać numery startowe, razem startowaliśmy w TDS, samo odebranie numerów trwa troszkę długo, jest spora kolejka, po około godzinie odebraliśmy pakiety. Powrót do domu, pasta pary i sen. Start biegu odbył się po włoskiej stronie Mont Blanc a dokładnie Courmayer. Pobudka 2:30, śniadanie, sprawdzenie, czy wszystko jest i w końcu wyszedłem na autobus, który zawoził zawodników Courmayer. Na miejscu jeszcze miłe zaskoczenie - spotkałem koleżankę Milenę z Pabianic, bardzo dobrą ultra biegaczkę.
Start. Można sobie to wyobrazić, kiedy 1600 biegaczy z całego świata nie może się doczekać, kiedy ruszy na alpejskie szlaki. W tle muzyka z Piraci z Karaibów. Wystartowaliśmy jeszcze, kiedy było ciemno, podążamy oświetlonymi uliczkami górskiego miasteczka we włoskim stylu. Courmayer leży na wysokości 1220 m. Już po godzinie i 15 sekundach docieram do pierwszego pomiaru czasu 1959 m, widok na ośnieżone szczyty przy wschodzie słońca przez chwile potrafi swoim wyglądem odjąć mowę, wzbudzić zachwyt. Na punkcie kilka krakersów i w drogę. Było to pierwsze dość spore podejście do kolejnego wzniesienia Arrete Mont Favr na 2409 m.
Po dotarciu na wierzchołek, kolejne piękne widoki z jeszcze wyższej perspektywy. Sam już nie wiem, gdzie kierować wzrok. Pozostaje mi się skupić i jak najszybciej dotrzeć w dół do Lac Combal 1970 m.
Po dotarciu szybkim zbiegiem do tego punktu, spotkałem kilku zawodników z Polski. Po wymianie zdań i pozdrowień, dowiedziałem się, że przede mną podejście na największy wierzchołek w całym TDS. W głowie ciągle jedno wielkie WOW, dopiero co w dolinie na prawie 2000 m przepiękne jezioro, obok masyw lodowcowy, a tu za każdym razem coś nowego. Słyszałem, że może na cieszyć się jak dziecko na tym biegu i chyba tak było. Zjadłem śniadanie w punkcie kontrolnym, uzupełniłem zapas wody i ruszyłem w drogę w kierunku Col Chavannes 2592 m. Podejście okazało się bardzo strome, spoglądając się za siebie w dół widzę jedynie sznur zawodników, jeden za drugim podążającym przed siebie. Spoglądając w górę - powiększająca się stromizna i wyjałowiona ostra skała, a w niej szlak. Szlak, w którym podążali rzymianie w II wieku naszej ery.
Wszystko dokoła się zmienia - powietrze, krajobraz, docieram na sam szczyt, usytuowany pomiar czasu, odhaczam się, robię kilka fotek. Zastanawiam się - to dopiero 17 km, a co mnie czeka dalej, jak wygląda 7250 m przewyższenia, nigdy tyle nie pokonałem. To jakby wejść na siedmiotysięcznik z poziomu morza lub wejść na 2450 piętro.
Jednak szybko uznałem, że to przygoda, wszystko jest możliwe, dam radę. Ruszyłem w dół bardzo długim zbiegiem, szerokim szlakiem, podążałem wraz z zawodnikami na przemian się wyprzedzając. Włączyłem muzykę, która dodała mi jeszcze więcej energii i tak leciałem w dół około 10 km do kolejnego pomiaru czasu Alpetta. Po chwili poczułem się troszkę ciężko, sam zbieg był bardzo lekki, ale jednak nogi nie pozwały ponieść się szybkości, hamują z bezpieczeństwa.
Następne podejście do Col Du Petit Saint Bernard. Po drodze kolejne piękne górskie jezioro, a wokół niego pasące się alpejskie krowy z dzwonkami, wszystko miało swój klimat. Jezioro obiegamy jesteśmy coraz bliżej jednego z ważnych punktów kontrolnych. Coraz więcej kibiców przy szlaku klaskających, dopingujących. Stromym podejściem przez około 500 m metrów można poczuć się jak na zawodach Vertical Race, serce czuć w gardle od wysiłku, a metr od ciebie kibice, wspierający każdego zawodnika. Nie można się poddawać. Po dotarciu na szczyt punkt kontrolny posiłek, chwila na złapanie oddechu. Po wyjściu z punktu rześki pełen energii zastanawiałem się tylko, jak długo wytrzymam - dopiero 38 km za mną. Biegnąc tak przed siebie spoglądam, a przy szlaku informacja o przebiegającej granicy włosko-francuskiej (oczywiście zdjęcia). Teraz w dół jeden z największych zbiegów na trasie z 2188 m do miejscowości Bourg Saint Maurice 816 m i ponad 15 km w dół. Z wysokich gór do miasteczka w którym był jeden z największych punktów kontrolnych, wbiegając do Saint Maurice oklaski przechodniów kierujących zawodników na deptak. Punkt kontrolny duży, zjadłem obiad, zapas wody. Przed wyjściem z punktu sprawdzenie sprzętu obowiązkowego, względy bezpieczeństwa - wychodzimy w góry.
Teraz najgorsze podejście - 5 km i 1200 metrów przewyższenia. Jednym słowem jest to bardzo stromo - załadowałem 2 żele, 2 tabletki hydrosalt, litr wody na 5 km i zapas siły, który gromadziłem przez całą drogę z myślą o tym punkcie. Zacisnąłem zęby i ruszyłem, piąłem się w górę krok za krokiem, wspólnie z innym zawodnikiem wyprzedzaliśmy pod górę kolejnych zawodników, spora cześć siadała na otwartym słońcu bądź w cieniu drzew. Po około 3 km postanowiłem wyprzedzić zawodnika, z którym przez dłuży czas utrzymywałem tempo. Spodobało mi się szybkie wdrapywanie. Nie mając kijów trekkingowych, zręczniej pokonywałem podejście, praktycznie na czworaka. Po godzinie ukazał się przede mną gigantyczny mur - schrony z 2 wojny światowej, a kilkaset metrów wyżej zamek, dotarłem do niego. Zaspokoiłem pragnienie zimną colą. Co dalej przede mną? Oczywiście w dół. Dopiero połowa trasy za mną, a tu coraz niżej słońce. Zejście okazało się bardzo strome, wręcz niebezpieczne, robiło się coraz chłodniej. Założyłem koszule termoaktywną. Podążając tak w dół, zaczęło się dziać coś, czego się obawiałem - ból w prawym kolanie powodował, że głównym problemem nie okazał się limit czasu do kolejnego punktu, bo tutaj miałem nadmiar ponad 2-3 godzin, lecz niedyspozycja kolana. Usiadłem na kamieniu, owinąłem troszkę kolano i zacząłem podejście na Passeur de Praloganan 2567 m, martwiąc się o stan zdrowia i tego, że dopiero połowa.
Ostrożnie szedłem ku górze, dotarłem wykończony na grzbiet szczytu, a przede mną ukazało się zejście. Zejście, które było częścią trasy tak strome, że asekurowane przez ratownictwo górskie wspierane poręczówkami. Zastanawiałem się, co jest dalej przede mną, jeśli połowa drogi wyglądała tak, to co mnie czeka w nocy. Zszedłem w dół z ogromnym bólem, zrobiło się ciemno zimno i na dodatek mokro. Deszcz kilka dni temu padał i część szlaku namiękła. Idąc tak przed siebie docieram do Cormet de Soselend 1967 m. Pierwsze moje kroki to punkt medyczny, opisałem mój przypadek fizjoterapeucie, który po około 10 minutach zajął się mną. Przez chwilę mogłem też porozmawiać z zawodnikiem z Polski, który zdecydował zakończyć swój bieg na tym punkcie. Po oględzinach fizjoterapeuty, zastosował mi kinesiotaping. Miałem oklejony cały pas biodrowo piszczelowy i kolano Hmmm i co wtedy? Właśnie to okazało się dla manie zbawieniem. Ból minął. Zjadłem kolację, ubrałem kurtkę wiatrówkę, czapkę, przygotowałem czołówkę, zapas wody.
Postanowiłem napierać do końca. Kiedy wyszedłem z punktu, ukazał się widok czołówek, sznur światełek schodzących z gór do punktu i sznur świateł przede mną wdrapujących się na górę, w alpejskich ciemnościach. Zatrzymałem się chwile z własnymi myślami. Cała noc przede mną. Nie traciłem czasu, nie czując bólu podążałem przed siebie. Zbiegi zbiegałem, podejścia ostro cisnąłem ku górze, mijałem kolejne punkty szczyt Col de la Sauce, La Gitte, Col Est de la Gitte. Przez ten czas wyprzedziłem ponad 300 zawodników, czułem się wspaniale, jak bym dopiero zaczął bieg. Wiem, że to mogło być zgubne, a pod koniec mogłem zapłacić za to mocnym kryzysem. Jednak podążałem przed siebie, zwolniłem przed punktem Col du Joly 1989 m. Było około 3:30 w nocy. Do świtu jeszcze sporo czasu, posiłek, zmiana baterii w czołówce i ostry zbieg w dół do Les Contamines 1170 m. To zejście to był ten kryzys, o którym pisałem, dostałem nauczkę ("...wobec potęgi gór prościej odkrywa się siebie, a przynajmniej to, że większość granic i lęków to tylko ułomność naszego umysłu, poza którą zaczyna się wolność...").
Nic nie dodawało mi energii, mój cel złamać 30 godzin miałem wrażenie oddala się z każdą minutą. Zamiast zbiegać, nie potrafiłem znaleźć miejsca, jak postawić stopę. Umysł szukał wymówki, wszystko przeszkadzało. 90 km w nogach, tylko 29 km do mety, powtarzałem - wytrzymam.
Dotarłem do Les Contamines, zmieniłem w punkcie medycznym taping. Myśląc, że to pomoże, zjadłem przygotowałem sobie 3 żele na 3 ostatnie szczyty Chalets du Truc, Col de Tricot, Bellevue. Ostatnie 24 km do mety, wiedziałem, że ukończę, będąc ostrożnym. Pierwszy szczyt zdobyty, kolejny to walka z myślami, samym sobą, zrobiło się widno słońce wstało. Zmęczenie po nocy zaczęło się zmniejszać, organizm zareagował, jakbym się obudził.
Przyspieszyłem, ostrymi krawędziami zbiegałem w dół, kilka poręczówek przy szlaku oraz wielki wiszący most nad wodospadem spływającym z lodowca, piękny poranek - czego chcieć więcej. Docieram do Les Hauches, to przed ostatni punkt, mam spory zapas. Uwierzyłem, że złamię 30 godzin. Ostatnie 8 km truchtałem w kierunku Chamonix. Nastał brak zmęczenia, tylko radość. Wbiegając do Chamonix nigdy nie czułem się tak podczas zawodów. Setki ludzi klaskających zawodnikom wzdłuż deptaka, dopingują. Uwierzcie, że w takiej chwili nawet łza może się zakręcić, zwłaszcza po tym co się przeżyło.
Piękna meta i powitanie każdego zawodnika z osobna, hmm bezcenne.
TDS zakończyłem z wynikiem 28 godzin 46 minut. Wrażenia, jakie zostały po UTMB TDS, są dla mnie czymś wyjątkowym, pierwszy raz biegałem w Alpach na takich wysokościach z taką ilością przewyższeń. Dziękuje wszystkim którzy mnie dopingowali rodzinie, kolegom i koleżankom biegaczom z Grupy i znajomym. Kolejny cel osiągnięty.
"To, co dziś jest rzeczywistością, wczoraj było nierealnym marzeniem".
Mario

Nowy członek GB Sieradz biega - Ksawery Szwankowski

1 września 2015 r.
Witamy w naszych gronie nowego biegacza - Ksawerego :)

Więcej o naszym nowym koledze   

Wspólny pokaz ćwiczeń na mięśnie brzucha - 25.08, godz. 17.30

16 sierpnia 2015 r.
City Fitness Club i Grupa Biegowa Sieradz biega zapraszają

25 sierpnia, o godz. 17.30

na wspólny pokaz ćwiczeń na mięśnie brzucha

miejsce: Plac Wojewódzki 6, siedziba CFC

Oczywiście wszyscy aktywnie uczestniczymy w tym pokazie :)

wstęp wolny

Feniks z Aleksandrowa - relacja Jędrzeja z półmaratonu w Aleksandrowie Łódzkim

16 sierpnia 2015 r.

Moment gdy zacząłem chodzić do pracy okazał się problematyczny w moim związku partnerskim z bieganiem. Ciągły brak energii bądź sen, spowodował niemalże wyłączenie tej dyscypliny sportu z mojego życia. Na szczęście lampka kontrolna została włączona w porę i zacząłem powoli łączyć jedno z drugim, choć wiadomo, nie jest łatwo. Zawsze dążyłem do wyznaczonych przez siebie celów i marzeń, tak samo jest i będzie tym razem. Postaram się opisać to krótko i treściwie. Jak wyjdzie, zobaczymy...

Do Aleksandrowa wybieramy się w trzy osoby z naszego Stowarzyszenia na pierwszy Półmaraton Aleksandrowski z okazji Święta Wojska Polskiego. Moje 20km w sierpniu wypada bardzo słabo i nie napawało entuzjazmem przed startem, a i pogoda iście plażowa mogła na samą myśl zakręcić w głowie. Start zaplanowany na godzinę 15, a temperatura sięgała wtedy granicy 34 kresek. Przez cały bieg towarzyszył mi dobrze wszystkim znany Jarek z Kamieńska wraz z kumplami (dzięki kumple, sam bił bym się z myślami jeszcze przez dłuższy czas...).

Z racji tego, że bieg chciałem potraktować treningowo i uwzględniwszy pogodę, postanowiłem biec na granicę 2 godzin, tak samo jak chłopaki. Warto również dodać, że w czwartek wybrałem się pierwszy raz na trening TRX i TMT, co sprawiło, że wszechobecne zakwasy towarzyszyły mi bardzo intensywnie jeszcze w sobotę. Taki sportowy kac. Do 17km wszystko szło bardzo dobrze jak na te warunki. Przez ostatnie 4km zaczęła się wewnętrzna walka z samym sobą i chyba ze skutkami upału, które odzwierciedlały się powoli w postaci bólu głowy i powolnego odwodniania zmęczonego już organizmu. Kilka punktów z wodą oraz natrysków na trasie pomagały, ale tylko doraźnie. Mogę śmiało stwierdzić, że jak na dwie pętle biegu, takich punktów mogło być znacznie więcej. Kolejnym minusem była trasa. Przy takich warunkach i nie do końca sprawnym zmysłem czuwania, biegnięcie trasą wojewódzką, gdy wyprzedzają cię samochody z jednej i drugiej strony o kilka centymetrów, do najbezpieczniejszych niestety nie należy. Naprawdę nie dało się jakoś tego zabezpieczyć albo chociaż wyznaczyć jakiegoś wąskiego pasu ruchu, tak by mijające nas samochody nie musiały przejeżdżać tuż obok nas? Wiadomo, jak się chce to powód do narzekania znajdzie się zawsze.

Nie traktuję tego jako narzekania, a raczej zwrócenie uwagi na przyszłość. Żeby nie było zbyt czarno, to muszę pochwalić bufet po biegu. Zimne napoje, lody, snickersy, arbuzy, banany, pomarańcze... To naprawdę mogło zrekompensować bieg w tym upale.
Jakie wnioski mogę wyciągnąć z tych zawodów? Takie, że trochę się opuściłem przez ostatni miesiąc. W Aleksandrowie umarłem i miałem swój pogrzeb. Teraz niczym Feniks, podniosę się i znów wzlecę ku górze nabierając z każdym dniem sił i energii. Dodatkowo trzeba się za siebie wziąć, bo znów zaczynam się źle czuć we własnej skórze... Kolejny etap - maraton we Wrocławiu, tam na pewno będę silniejszy!

Jędrek

Blog Jędrka   

Rysy zdobyte ! :)

15 sierpnia 2015 r.
Tomasz Kłos i Mariusz Wieła 15 sierpnia wbiegli na Rysy. Najwyższy szczyt w kraju stanowił główny punkt ponad 11 h wyprawy biegowej w Tatrach, w ramach której pokonali ok. 48 km z sumą przewyższeń 2673 m
zdjęcia   

Relacja Tomka z obozu biegowego w Szklarskiej Porębie

11 sierpnia 2015 r.
Dziennik treningowy Tomka, który spędził niedawno 7 dni na obozie biegowym w Szklarskiej Porębie. Warto poczytać :)

Dzień 1
Zakwaterowanie od 14.00 a o godzinie 15:30 już pierwszy trening będący swego rodzajem wycieczką zapoznawczą po okolicy i uczestników. Dystans nieduży, bo 6,5 km, lecz bardzo treściwy. Kilka podbiegów i zbiegów i już pierwsze wskazówki jak należy to robić w takich warunkach. Udaliśmy się wówczas nad wodospad Szklarki, gdzie na miejscu zrobiliśmy kilka zdjęć i z powrotem do miejsca zakwaterowania. Już podczas tego krótkiego biegu dało się zauważyć kto jak biega. Niby nikt o tym głośno nie mówił ale każdy po cichu i tak myślał sobie kto jest jaki mocny. Jadąc na obóz dla amatorów myślałem, będąc nieskromnym, że będę w czołówce. Pierwszy bieg zweryfikował moje przypuszczenia i okazało się, że jest kilka osób z dużym bagażem biegowym. Szybki wywiad z niektórymi ujawnił kilka faktów: tu ktoś z rekordem w maratonie z 2:58, tam ktoś kto za chwilę planuje zejść poniżej 3h. Myślę sobie, nie będzie lekko z nimi biegać. Ale po to jest obóz, aby się poprawić. Po powrocie z biegu rozciąganie. Nie wiedziałem, że to może tak boleć. Z racji mojego słabego rozciągnięcia, instruktorka powiedziała, że będę jej ulubieńcem na zajęciach. Z jednej strony dobrze, bo się poprawię w jakimś punkcie, z drugiej strony źle, bo będzie boleć. Ale przyjmuje wyzwanie.
Po kolacji pod wieczór oficjalne rozpoczęcie obozu, kilka przydatnych informacji, itp. Po spotkaniu odbyło się spotkanie nieoficjalne, iście nie biegowe, zapoznawcze a nazywając rzeczy po imieniu, alkoholowe.

Dzień 2
Na godzinę 8.00 zaplanowany był rozruch. Nie wiem jak było, bo zamiast tego udałem się z kilkoma osobami do kościoła, bo była to niedziela. Do kościoła nie było blisko, więc rozruch też mieliśmy, tym bardziej, że trzeba było wejść pod dużą górę.
Kolejnym punktem w programie tego dnia było nagrywanie stylu biegania. Biegaliśmy pojedynczo w rożnych tempach, najpierw w butach a później na bosaka. Miało to pomóc trenerom w ocenach i konsultacjach z obozowiczami . Po nagraniu udaliśmy się na pierwszy trening, który poprowadził Artur Kern. Łącznie zrobiliśmy 9km po reglach w międzyczasie wykonując 8 przebieżek po około 200m. W tym czasie trenerzy przypatrywali się i wyłapywali niedociągnięcia w stylu biegania. Okazało się, ze bieganie z bidonem w jednej ręce wypaczyło moją pozycję i jedną ręką po prostu "zamiatałem". Szybka korekta trenera i już kolejne przebieżki były lepsze choć wiadomo nad czym trzeba pracować. Kolega pokazał mi przy okazji ćwiczenie jakie warto wykonywać na siłowni aby poprawić ten element.
Po bieganiu udaliśmy się z niektórymi na saunę i do jacuzzi w celu regeneracji. A ponieważ lubię po treningu odpocząć w saunie, więc był to mój dodatkowy punkt programu każdego dnia.
Wieczór tego dnia był bardzo intensywny, zresztą jak i cały dzień, bo udaliśmy się na godzinne zajęcia ze stabilizacji i priopriocepcji: z piłką, na beretach oraz na poduszce rehabilitacyjnej (sensorycznej). Ćwiczenia wyczerpujące ale znów się czegoś nauczyłem i znów wiem nad czym trzeba pracować, choć tu znów będąc nieskromnym, priopriocepcję mam całkiem niezłą. (Priopriocepcja jest to zdolność, szybkość, człowieka do dostosowania. się do zachwiania pozycji, np. gdy się potkniemy albo gdy źle staniemy nogą)
Na koniec dnia odbyła się jeszcze godzinna sesja rozciągania, na której można było poznać nowe ćwiczenia, które rozciągały mięśnie, o których istnieniu nawet nie wiedziałem. Był to dla mnie najgorszy elementów z tego dnia, a tu jeszcze podobno 3 takie długie sesje.


Dzień 3
W tym dniu miała się odbyć pierwsza wycieczka górska. Na tablicy ogłoszeń z samego rana zawisła lista z podziałem na grupy. Okazało się, że znalazłem się w najmocniejszej 5-cio osobowej grupie, która miała pokonać najdłuższy dystans z samym Arturem Kern. Pierwsza myśl to przerażenie, przecież oni wszyscy biegają maraton ok. 3:00. Lecz po krótkiej chwili myślę sobie, będę biegał z lepszymi to będę lepszy. Na miejsce startu udaliśmy się busami, do miejscowości Harrachov, gdzie wbiegaliśmy na skocznię mamucią. Już początek okazał się trudny a gdzie tu do trzydziestu kilometrów. Grupa narzuciła szybkie tempo i nieważne czy był to podbieg czy zbieg czy płaska droga, jedynie na bardzo stromych podbiegach zaczęliśmy podchodzić. Do 16km trzymaliśmy się wszyscy razem, po tym dystansie musiałem trochę odpuścić, bo zmęczenie dawało o sobie znać. Chłopaki podbiegali już pod każdy podbieg a ja na podbiegach musiałem już podchodzić. Po dotarciu na Szrenicę zaczął się intensywny zbieg, wcale nie łatwiejszy niż podbieg, bo był stromy i piaszczysty. Po 4h biegu (ok. 5h przebywania w górach) dotarliśmy do miejsca noclegu (chłopaki dotarli przede mną). Łącznie zrobiliśmy w tym czasie ponad 30km z przewyższeniami 1150m. Niestety nie obyło się pod koniec bez skurczów łydek, więc ostatnie dwa kilometry, niby po prostym terenie, ale musiałem skorzystać z metody Gallowaya. Po powrocie do noclegowni szybkie uzupełnienie płynów i okazuje się, ze zbyt duża ilość cukru zcięła mnie z nóg. Za chwilę miał być podany obiad a ja czułem się jakbym miał jelitówką. Mimo wszystko poszedłem i bardzo dobrze, bo ciepły, niesłodki posiłek bardzo dobrze mi zrobił. I przy okazji cenna wskazówka od Agi (trenerki): przy długich biegach (ponad 4h) nie jedz tylko żeli i batonów, musi być tez coś niesłodkiego, np. krakersy. Spróbuję za 4 dni, kiedy to będzie druga wycieczka biegowa w góry.

Po obiadokolacji udaliśmy się na rozciągnie w basenie. Ja, jak co dzień, udałem się najpierw do sauny, jednakże na krótszy czas niż zwykle, bo już się dzisiaj wypociłem (swoją drogą podczas tej wycieczki trochę się odwodniłem). Zajęcia na basenie polegały na wykonywaniu skipów A i C, wyścigi w parach oraz mecz piłki wodnej. Na koniec zajęć krótkie rozciąganie (oczywiście w basenie) pośladków, mięśni czworogłowych i dwugłowych udu oraz łydki Wiedzieliście, że mięsień łydki ma trzy głowy i aby rozciągnąć trzecią głowę trzeba lekko zmodyfikować "standardową" pozycję?.

Dzień 4
Kolejny dzień obozu biegowego w Szklarskiej Porębie. Z dnia na dzień jest coraz ciężej, tym bardziej, że tygodniowy kilometraż wzrasta codziennie a dzienny grafik wypełniony jest po brzegi. Zegarek biegowy po wczorajszym biegu pokazał mi 52h odpoczynku ale jak to zrobić, skoro już dziś kolejny trening. Dziś w planie w zasadzie trzy treningi: trening biegowy, technika biegowa oraz trening siłowy. Jednakże zanim rozpoczną się właściwe treningi, od razu po przebudzeniu był tzw. rozruch składający się z krótkiego biegu, ćwiczeń typu wymachy, skłony, itp. oraz zabawy z piłką. Po rozruchu czas na śniadanie przy którym były poruszane oczywiście tematy biegowe, jak to się czuje po wczorajszej wycieczce biegowej, jak to dziś znów będzie trudno, bo trening ciężki a i warunki pogodowe nie sprzyjające bieganiu (ok. 30st. C.).
Na głównym treningu zrobiliśmy interwały, które miały bardzo ciekawą formułę. Zostaliśmy podzieleni na trzy grupy w zależności od poziomu zaawansowania. Zabawa polegała na tym, że każdy musiał poprowadzić jeden szybszy odcinek, po czym następowała przerwa. Najwolniejsza grupa miała zrobić łącznie min. 15min takiej zabawy, a grupa średnia ok. 20 min. Zaczęła najsłabsza grupa, czas szybkiego odcinka i odpoczynku (gdy biegła ta grupa odpoczynek był w marszu) ustalał trener i nigdy nie było wiadomo kiedy to będzie. Niby najsłabsza grupa a średnie tempo szybkiego odcinka w granicach 3:20-3:30. Robi wrażenie ale dla najsilniejszej grupy oznaczało to problemy na samym końcu, bo miała do zrobienia 21 takich odcinków. Po 15min grupa trochę się przerzedziła i liczyła już tyko ok. 13 osób czyli pozostało 13 odcinków. Każda osoba z drugiej grupy również nie chciała być gorsza. Odniosłem wrażenie, że każdy chciał pokazać jaki to on jest szybki choć trener wyraźnie mówił, żeby biec mniej więcej tempem na 5km. Po dwudziestu kilku minutach zostały już tylko 4 osoby plus trener, który zawsze biegł z prowadzącą osobą, w tym ja :). Mój interwały był przedostatni i trwał ok. 1min, sam narzekałem na innych, że szybko biegają ale w pewnym momencie puściłem się tempem 3:25 i słyszę słowa z ust trenera „za szybko” choć nikomu wcześniej tak nie mówił ;). Już wiem czemu tak powiedział, bo ostatni interwał zrobiłem tylko w połowie, w zasadzie zostały już tylko dwie osoby. Reasumując, bardzo ciekawy trening i cenna wskazówka: interwały powinny trwać nie mniej niż 15min a 30min to już jest dużo. Bardzo ważne jest też tempo, gdyż wielu biegaczy robi je za szybko.
Przy okazji dzisiejszego treningu spotkała nas bardzo miła niespodzianka, gdyż mogliśmy pobiec chwilę z Iwoną Lewandowską, której rekord w maratonie to czas 2:27. Szklarska Poręba jest ulubionym miejscem do górskich treningów dla czołówki polskich biegaczy głównie dlatego, że na relatywnie dużej wysokości można dość szybko pobiegać.
Po południu zaplanowano trening z techniki biegowej. I znów dużo cennych wskazówek jak poprawnie technicznie biegać. Nie była to tylko teoria lecz również ćwiczenia z drabinkami rozłożonymi na trawie, skipy typu A i typu C, bieg z rękami w przód „na muszkę” czy też praca rękoma. Na pewno wcielę takie ćwiczenia w swój plan treningowy lecz zgodnie z zaleceniami, czyli na boso na trawie.

Po kolacji odbył się jeszcze trening siłowy dla wzmocnienia mięśni pośladków i brzucha. Przy okazji dużo śmiechu, gdyż płeć męska dość słabo sobie radziła w porównaniu z kobietami, chyba każda ćwiczy Chodakowską ;) Na zakończenie sesja z rozciągania (wszystko na świeżym powietrzu) mięśni uda, pośladków i łydki. Od razu człowiek czuje się lepiej pomimo całodziennego wysiłku.
Żeby nie było, że biegacze to sztywniaki to na dowód powiem, że wieczorem zebraliśmy się przed domem i wraz z gitarą śpiewaliśmy polskie piosenki ;)

Dzień 5
Piątego dnia, zgodnie z planem, odbyła się wycieczka rowerowa. Grupa podzieliła się na dwie podgrupy, jedna z zamiarem przejechania większego dystansu, ok. 40km, a druga ok. 30km. Trenując trochę jazdę na rowerze, bez wahania zadeklarowałem swój udział w grupie pierwszej. Już na początku naszej wyprawy jeden z uczestników złapał gumę, więc chwila przerwy i zmiana dętki (na szczęście dostaliśmy dwie na zmianę). Po 15km druga guma, więc zapowiadało się ciekawie, bo wiadomo była że następna będzie grozić powrotem do domu pieszo prowadząc rower. Na zjazdach osiągaliśmy prędkość rzędu 40km/h i przy takim jednym zjeździe nie zauważyliśmy, że nasz szlak skręcił w lewo a my utrzymując zjazdową prędkość udaliśmy się innym szlakiem i zanim się zorientowaliśmy pokonaliśmy ok. 3km w dół, więc zapadła decyzja, że nie będziemy wracać pod górę tylko pojedziemy szlakiem pieszym (inaczej rzecz ujmując, trochę się zgubiliśmy a załapanie gumy w tym momencie oznaczało dwudziesto kilometrowy marsz, więc jechałem z duszą na ramieniu). Szlak pieszy okazał się na tyle pieszy, że musieliśmy momentami schodzić z rowerów i je podprowadzać. Udało nam się w końcu wrócić na właściwy szlak i przy okazji spotkaliśmy się w schronisku z drugą grupą, po czym razem udaliśmy się nad rzekę Izerę w celu lekkiego zmoczenia zmęczonych nóg. Stad do wypożyczalni rowerów było już tylko 10km ale grupa z większym kilometrażem, podjęła decyzję, ze chce mieć jeszcze większy dystans a trener powiedział, że możemy udać się na siedmio kilometrowy zjazd, więc my bez chwili zawahania mówimy, że jedziemy. Zjazd okazał się przecudny, średnia prędkość ok. 45km/h (warto było się tam wdrapać wprowadzając rowery), maksymalnie wyszło 57,1 km/h. Dało się odczuć tą prędkość a ostre zakręty i szutrowa droga zwiększały tylko adrenalinę. Po zjeździe mieliśmy jeszcze do pokonania ok. 10km, co nie było już tak przyjemne, gdyż był to znów podjazd. Łącznie w trakcie całej wycieczki pokonaliśmy 715m przewyższeń i dystans 47,5km. Pod koniec, 5km przed końcem, spełnił się najczarniejszy scenariusz, jeden z uczestników złapał gumę i niestety ale musieliśmy go zostawić aby wrócił na pieszo. Po drodze, na skrzyżowaniach układaliśmy mu z patyków strzałki aby podążał w dobrym kierunku.
Wieczorkiem udaliśmy się jeszcze na saunę (przynajmniej ja) oraz na zajęcia z rozciągania w basenie. Zajęcia podobne do już odbytych, polegające na wyścigach, meczu piłki wodnej czy stricte rozciąganiu.
Obóz biegowy to nie tylko bieganie, to również spotkanie wielu ciekawych ludzi. Już kolejny raz zorganizowaliśmy spontaniczny wypad na miasto w kilkanaście osób. Dla właścicielki restauracji w której byliśmy staliśmy się już nawet stałymi gośćmi, gdyż w podzięce za nasze kolejne przybycie dostaliśmy w prezencie dwie butelki wina.

Dzień 6
Zaczęło się już odliczanie do końca obozu. Na początek dnia oczywiście rozruch, ćwiczenia bardziej siłowe aby przygotować się do popołudniowego crossfitu.
Jeszcze przed głównym treningiem udałem się na badanie ortopedyczne (w ramach obozu każdy uczestnik był badany przez trenera w kontekście napięcia mięśni, mobilności stawów, krzywizn kręgosłupa oraz ruchomości kręgosłupa. Nie będę opisywał tutaj wyników swoich badań, lecz powiem, że jest nad czym pracować. Trenerka zaleciła mi ćwiczenia i rzekła, ze mam szanse na 3h w maratonie i szkoda aby słabym rozciągnięciem, co powoduje łatwość kontuzji, niweczyć takie plany. W związku z tym postanowiłem, że od razu po powrocie z obozu biorę się za odpowiednie ćwiczenia i rozciąganie.
Nadszedł czas na trening właściwy, który najpierw odbył się na orliku i był to trening z techniki biegowej, który obejmował głownie skipy A, B, C i wieloskoki oraz bieganie tyłem. Zaraz po technice biegowej płynnie udaliśmy się na regle, gdzie zostaliśmy podzieleni na pięć grup, w zależności od czasu na półmaratonie. Trening polegał na trzykrotnym pokonaniu odcinka dwukilometrowego w tempie półmaratonu z 5-cio minutową przerwą. Okazuje się, że mam jeszcze zapas i zapewne mógłbym w najbliższym czasie pobić rekord w półmaratonie. Przy okazji zamieniłem kilka słów z Arturem i dowiedziałem się jak trenować takie interwały ale to pozostanie moją słodką tajemnicą ;)
Jeszcze przed kolacją odbył się trening crossfitu w formie zawodów. Naprawdę można było się zmęczyć. Jeszcze tylko kolacja, rozciąganie i spać, bo w ostatni dzień czeka Nas wycieczka górska na Śnieżkę ale jeszcze tuż przed snem czekała mnie konsultacja z trenerami, którzy z każdym uczestnikiem omawiali jego styl biegania, treningi czy plany. I znów można było się dowiedzieć kilku cennych wskazówek. Uwagi te dotyczyły się głownie techniki biegania, którą wspólnie analizowaliśmy na podstawie nagranego, na początku obozu, filmu. Nic tylko pozostaje wcielić je w życie a życiówki same przyjadą. Wg teorii na ten czas jestem w stanie zbliżyć się do wyniku na 10km do czasu 40:00. Zobaczymy na jesień ;)

Dzień 7
W ostatni pełny dzień obozu, niejako na zwieńczenie, udaliśmy się busem do Karpacza skąd wyruszyliśmy w drogę powrotną do Szklarskiej już na nogach. Najmocniejsza grupa udała się na Śnieżkę, którą zdobyliśmy w czasie 01:01:00 (czarnym szlakiem). Należy tutaj nadmienić, że temperatura na dworze sięgała już 35st.C. Co gorsza, czekała nas jeszcze podróż granią gór po odsłoniętym terenie. Jeszcze przed wyjazdem z ośrodka przejeżdżał obok nas bus z megafonem, przez który było słychać tekst „proszę dziś pozostawać w cieniu, proszę nie wychodzić w góry”, a my mieliśmy tam dziś pobiegać. Ostrzeżenia wzięliśmy sobie jednak do serca i każdy zaopatrzył się w dużą ilość płynów. Po zdobyciu Śnieżki ruszyliśmy w dół i dalej granią, trasą maratonu karkonoskiego, do Szklarskiej Poręby. W międzyczasie kilka postoi na uzupełnienie płynów i krótkie schłodzenie ciała. Na ostatnim punkcie spotkania z pozostałymi
grupami postanowiliśmy ruszyć z inną grupą, aby poprzebywać z innymi uczestnikami i przy okazji z innymi trenerami. Agnieszka nauczyła mnie przy tej okazji zbiegu, na którym osiągnąłem czas na 1km 3:19. Było to z plecakiem biegowym i na stoku narciarskim Puchatek. Wrażenie niesamowite, kiedy to momentami leciałem tempem 3:00. Wycieczka skończyła się na dystansie 31km z łączną ilością przewyższeń 1243m (więcej niż na ostatniej wycieczce biegowej o 100m) i w czasie 4h03min.
Po dzisiejszej wycieczce biegowej czułem się o niebo lepiej niż ostatnio :) Później udaliśmy się na basen do jacuzzi i na godzinną sesję rozciągania. A wieczorem impreza kończąca obóz przy ognisku, rozdanie dyplomów i ocen w kategorii wytrzymałość ogólna, wytrzymałość górska, siła, rozciąganie, technika biegowa, stabilizacja, jazda na rowerze oraz zachowanie. Moja średnia to 4+ :)

Dzień 8
To już naprawdę ostatni dzień, a szkoda, bo fajne treningi, fajna przygoda, fajna atmosfera, fajni ludzi ale wszystko co dobre szybko się kończy.. Na koniec jeszcze trening z techniki biegania i rozbieganie na zakończenie obozu. Do zobaczenia za rok!!!

Obóz w liczbach

Ilość przebiegniętych kilometrów 110
Ilość przejechanych kilometrów na rowerze 47
Łączna ilość przewyższeń (z rowerem) 3 602
Ilość kroków 234 306
Średnia ilość kroków na dzień 33 472
Spalone kalorie: 25 734
Średnia ilość spalonych kalorii na dzień 3 624
Bieganie 11h45min
Rower 2h40min
Rozruch 1h30mim
Zajęcia z techniki biegowej, stabilizacji i priopriocepcji 3h10min
Rozciąganie 4h
Crossfit i trening siłowy 2h30min
Basen 1h
Sauna 1h20min
Konsultacje ortopedyczne i indywidualne z trenerami 40min
Razem aktywności fizycznych 26h
Plus niezliczone wskazówki od trenerów w zakresie biegania, diety, rozciągania, ćwiczeń siłowych, stabilizacji, priopercepcji, itp.
Innymi słowy, koszty obozu zostały zrekompensowane z nawiązką fachową wiedzą trenerów, organizacją i świetną atmosferą. Pozostaje mieć nadzieje, że obóz zaprocentuje w wynikach podczas najbliższych zawodów.
Polecam każdemu biegaczowi, nieważne czy początkujący czy zaawansowany, zwłaszcza obóz organizowany przez obozybiegowe.pl (Aleksander Senk i Agnieszka Kruszewska-Senk). Gwarantuję, że każdy znajdzie coś dla siebie, dowie się czegoś nowego i na pewno nie będzie się nudził. Do zobaczenia na kolejnym obozie!

Pozdrawiam
Tomek Kłos
Grupa Biegowa "Sieradz biega"

"Jak biegać w upały – kilka porad dla biegaczy" - artykuł Rafała Błaszczyka

4 sierpnia 2015 r.
Chciałbym napisać parę zdań o sprawie aktualnej i uciążliwej dla zdecydowanej większości biegaczy (zaawansowanych i początkujących na równi): treningu w upale. Myślę jednak, że adresatem tych porad treningowych są przede wszystkim biegający od niedawna lub ci, którzy dopiero rozpoczynają swoją przygodę z bieganiem.
Dla biegacza długodystansowca upał jest wrogiem najpoważniejszym. Dwa główne problemy związane z bieganiem w wysokiej temperaturze powietrza to: wzrost temperatury ciała –bezpośrednio wpływa na wyniki oraz odwodnienie – stopniowo obniża naszą sprawność. Musimy poradzić sobie z oboma problemami, bo inaczej nie damy rady biec. Nasz organizm aklimatyzuje się do upałów po kilku tygodniach treningów w wysokich temperaturach. Najprostszym sposobem na uniknięcie najwyższych temperatur jest trening wczesnym rankiem lub wieczorem, po zachodzie słońca.
Z drugiej jednak strony niemal każdy biegacz planuje swoje starty w okresie letnim, a te często odbywają się w najcieplejszej porze dnia. Warto zatem zrobić kilka treningów w podobnych warunkach. Niech nie będzie to jednak regułą, bo ucierpi na tym jakość treningu i spadnie poziom ogólnej sprawności. Doświadczenia większości biegaczy pokazują także, że okres letni raczej nie jest czasem walki o „życiówki”. Za gorszymi wynikami na zawodach, które odbywają się w dni upalne stoi dosyć proste działanie naszego organizmu, który rozgrzewając się kieruje krew do skóry, gdzie zachodzi proces chłodzenia. Kiedy duża objętość krwi znajduje się w skórze, wspomagając proces chłodzenia, mniej krwi transportuje tlen do mięśni. Broniąc się przed przegrzaniem organizm zmniejsza ilość krwi w mięśniach, a to ma bezpośredni wpływ na wyniki.
Szczególnie istotne podczas biegania w upalne dni jest utrzymanie odpowiedniego nawodnienia. Podobnie jak na trening w wysokich temperaturach powietrza, biegacze reagują bardzo różnie na odwodnienie. Niektórzy pocą się dwa razy bardziej niż inni (mimo identycznych warunków, budowy ciała, wagi, tempa biegu). Problem odwodnienia wygląda więc u każdego inaczej. Przyjmijmy jednak, że utrata z tego powodu około 5% masy ciała to już bardzo poważne ostrzeżenie. Jeżeli zakładamy, że trening potrwa nie dłużej niż 30 – 50 minut to schłodzona woda po biegu powinna być wystarczająca. Dłuższy wysiłek wymaga już jednak dostarczenia odpowiedniej ilości elektrolitów (sód, potas) i węglowodanów. U mniej doświadczonych biegaczy, którzy biegną przez wiele godzin i używają tylko czystej wody może dojść do hiponatremii (znaczny spadek stężenia sodu we krwi).
Rozsądne i wskazane jest zatem znalezienie dobranego indywidualnie napoju izotonicznego. W sklepach dostępna jest cała masa gotowych napojów izotonicznych (również w tabletkach do rozpuszczenia w wodzie). Najlepszym sposobem wydaje się wypróbowanie, który z nich jest optymalny dla danego organizmu. Zwolennikom stylu naturalnego polecam napój domowej produkcji (sam najchętniej stosuję ten rodzaj „dowadniacza”): jeden litr wody, 50g glukozy (około 5 płaskich łyżek), odrobina soli (najlepsza jest sól morska), sok z jednej cytryny lub limonki. Podawać dobrze zmieszane, wstrząśnięte i schłodzone :)
Przez ostatnie lata biegacze byli zachęcani do picia więcej i szybciej niż dyktowało im pragnienie. Coraz więcej jest jednak dowodów na to, że właśnie pragnienie jest idealną metodą do oceny niedoboru płynów. Timothy D. Noates, autor „Skarbnicy o bieganiu”, twierdzi wręcz, że nie ma innego mechanizmu, którego używałyby zwierzęta na Ziemi.
Podsumowując zatem: słuchajmy potrzeb własnego ciała, jeżeli podczas biegu jesteśmy spragnieni nie ograniczajmy się i pijmy, jednak w sytuacji mniej obfitego pocenia lub gdy nie odczuwamy potrzeby, aby się napić, biegnijmy dalej :)

Pozdrawiam
Rafał Błaszczyk
Grupa Biegowa „Sieradz biega”

"Subiektywnie o butach biegowych" - artykuł Sebastiana Kłysa

2 sierpnia 2015 r.
Buty biegowe... temat rzeka. Jest tyle modeli, że na pewno nikt nie trenował we wszystkich. I przed tą „klęską urodzaju” jest postawiony początkujący biegacz, który staje przed dylematem jakie buty wybrać. Może trochę uda mi się przybliżyć ten temat. Buty to najważniejszy sprzęt biegacza, to on przyjmuje na siebie największe obciążenia (poza samym biegaczem rzecz jasna :) i chroni nasze stawy przed konsekwencjami wielokrotnego uderzania o podłoże. Z doświadczenia wiem że na butach biegowych nie można za dużo oszczędzać, ale oczywiście też nie należy przesadzać. Nie potrzeba kupować od razu najwyższego modelu jaki ma dany producent w swojej ofercie, bo różniący się nieznacznie model zeszłoroczny może być nawet o połowę tańszy.
Jak dobrać but biegowy. Przede wszystkim musi być trochę większy. Podczas wysiłku stopa trochę puchnie i dlatego trzeba kupować buty o pół a i czasem numer większe. But musimy przymierzyć , nie polecam kupowania w internecie w „ciemno” przed przymierzeniem w sklepie. Teoretycznie rozmiarówka powinna być taka sama, ale każdy producent zawsze stosuje swoje standardy. Także rozmiar np. 44 może się różnić między dwoma modelami.
Następna rzecz, but musi być od razu wygodny i dobrze dopasowany. Nie można kupować buta, który uciska , gdzieś nam „nie podchodzi” licząc że podczas użytkowania się „rozbije” i będzie dobrze. Nie, nie będzie . Ta zasada ma zastosowanie do butów skórzanych, które z czasem układają się na nodze. But biegowy musi pasować od razu. Dlatego tak ważnie jest przymierzanie butów. Czasami trzeba przebrnąć przez kilka modeli różnych producentów aby stwierdzić że to ten.
Kolejna sprawa to NETUTAL, PRONACJA i SUPINACJA Co to za diabelstwo spytacie?
Jest to po prostu sposób w który stawiamy stopę. Zależy to od wielu czynników , między innymi od budowy kolan , stawu skokowego, które podczas biegu intensywnie pracują i wykonują ruchy rotacyjne. Nie jestem ortopedą więc się nie wymądrzam .Jak najprościej sprawdzić „kim” jesteśmy?. Bardzo prosto : trzeba zamoczyć stopę w wodzie i stanąć na starej gazecie ( polecana prasa codzienna bo ma najgorszy papier, który dobrze wchłania wodę ). Po tym zabiegu powinniście zobaczyć jeden z trzech wyników.
Różne są opinie na ten temat, nie wszyscy są przekonani czy to naprawdę ma przełożenie na to jakie buty kupować. Ja sam zaczynałem od neutralnych, by po przebadaniu się na bieżni biegać w butach dla pronatorów. Po kolejnym badaniu, tym razem skanerem stacjonarnym okazało się że powinienem biegać w neutralnych. I tak już pozostanie, bo nie mam zamiaru się więcej badać :). Myślę że pierwsze buty biegowe powinny być
NEUTRALNE.
I dochodzimy do w sumie ostatniego punktu czyli waga biegacza. Na pewno początkujący biegacz waży trochę więcej niż by chciał. Czasami nawet dużo więcej. Więc but musi mieć solidną amortyzację, abyśmy w krótkim czasie nie nabawili się kontuzji. Ja swoje pierwsze buty „zadeptałem” po 200 km. Nie miałem pojęcia że miały niewielką amortyzację. Kupiłem je bo na pudełku było napisane „do biegania” i podobały mi się. Dopiero później kiedy zacząłem trochę czytać, okazało się że kupiłem najbardziej podstawowy model, który w sumie miał podeszwę z pianki i tyle. Generalnie im cięższy biegacz tym większa amortyzacja. Kolana podziękują dłuższym czasem używalności :)
A i jeszcze jedno.. Kiedy wymieniać buty biegowe?
Oczywiście producenci chcieliby żebyśmy robili to jak najczęściej. Ale tak naprawdę nie ma złotego środka. Znowu jest to sprawa bardzo indywidualna. Pianka EVA z której zrobiona jest większość podeszw butów biegowych ma tendencję do „ubijania” się. Zaczyna być to wyraźnie czuć kiedy buty mają ponad 1400-1500 km. Mniej więcej po takim kilometrażu wypadało by przestać w tych butach trenować. Chyba że cholewka się przetrze szybciej i zaczną wychodzić palce....
Mały przegląd butów. Skupię się tutaj na najpopularniejszych markach dostępnych w naszym kraju. Nie będę tez opisywał poszczególnych modeli a jedynie zarysuje bazę butów, które moim zdaniem są godne polecenia. Zdjęć nie będzie , ale każdy bez trudu do nich dotrze.
Jedziemy alfabetycznie:
ADIDAS:
- seria Supernowa Glide (obecnie modele 6 i 7 typowy but treningowy)
- Energy Boost 2 (duża amortyzacja , bardzo wygodny)
- seria Supernova Sequence (dla pronatorów)
- seria Kanadia (but terenowy)
ASICS
- seria Nimbus (but treningowy)
- seria Cumulus (but treningowy)
- seria Kayano (bardzo duża amortyzacja)
- seria GT (1000, 2000 dla pronatorów)
BROOKS
- seria Gliceryn (bardzo duża amortyzacja)
- seria Ghost (but treningowy)
- Cascadia (but terenowy)
NEW BALANCE
- Zante (but treningowo - startowy)
- M1080 (duża amortyzacja)
- M980 (but treningowy)
NIKE
- Pegasus (but treningowy)
- Lunarglide (but treningowy)
- Vomero (duża amortyzacja)
SAUCONY
- Jazz (but treningowy)
- Triumph (but treningowy)
- Kinvara (but terenowy)
MIZUNO
- Wave Rider (but treningowy)
- Wave Enigma (but treningowy)
- Wave Sayonara (but treningowo- startowy)

Tezy zawarte w artykule są subiektywnymi opiniami autora i jako takie nie podlegają dyskusji ;). Jednak mam nadzieję , że komuś choć trochę pomogłem . Dziękuję za uwagę.

Pozdrawiam
Sebastian Kłys
Grupa Biegowa „Sieradz biega”

Zapraszamy do przystąpienia do Stowarzyszenia Grupa Biegowa "Sieradza biega" !

22 lipca 2015 r.
Zapraszamy do przystąpienia do Stowarzyszenia Grupa Biegowa "Sieradza biega" !

Gwarantujemy fachową wiedzę biegową, podnoszenie umiejętności oraz wspólne treningi i starty w zawodach - ulicznych, przełajowych, górskich oraz ultra.

Plus oczywiście towarzystwo ludzie całkowicie zakręconych na punkcie biegania :)

Szczególnie zapraszamy osoby początkujące, które chcą rozpocząć swą przygodę z bieganiem.

kontakt@sieradzbiega.pl, tel.: 513 009 350

Prezentacja GB Sieradz biega w tvn meteo active

22 lipca 2015 r.
film   
zdjęcia   

No i stało się, stało się co miało się stać, przebiegłem 110 nosz kur...ka mać ;) - relacja Marcina

21 lipca 2015 r.
Pomysł na coś bardziej zwariowanego urodził się w głowie zaraz po tym jak ukończyłem swój pierwszy maraton, na wiosnę 2014. Ponad 42 kilometry to za mało żeby się sponiewierać i zacząłem myśleć o dłuższym dystansie. 100 kilometrów wydało mi się optymalnym dystansem, nie za długi i ładnie brzmi, setka, a więc zacząłem szukać ciekawych rywalizacji. Przez przypadek trafiłem na stronę festiwalu biegowego w Lądku Zdroju i zapisałem się na zawody K-B-L ( od nazwy miejscowości Kłodzko Zdrój – Bardo – Lądek Zdrój ) 110 km.
Przygotowania jakie poczyniłem to regularne bieganie ok 200 km miesięcznie a więc takie potrzebne minimum od jesieni tamtego roku. Brakowało mi w treningach elementów biegania górskiego co przełożyło się na wynik bo jednak na stromych zbiegach nie miałem doświadczenia i zwalniałem żeby nie zaliczyć wywrotki a znów na podejściach wydolność dała znać o sobie zadyszką i podwyższonym tętnem.

Do Lądka zawitaliśmy rodziną w godzinach popołudniowych w piątek a więc w dzień startu. Szybkie meldowanie w hotelu i spacer po odbiór pakietu startowego w biurze zawodów a później chwila relaksu z synem i Anitą w parku zdrojowym i powrót do hotelu. Szybkie przebranie się, spakowanie depozytu na przepak ( Bardo ) sprawdzenie czy wszystko mam i ponowny spacer pod biuro zawodów do podstawionych autokarów które wiozą nas, zawodników do Kudowy Zdrój skąd jest start. W Kudowie jesteśmy o 19-tej a więc godzinka do startu. Zwiedzam stoiska wystawców i spotykam znajomych z innych zawodów i zaprzyjaźnionego klubu z Kamieńska ( pozdro Jarek ;) )
Atmosfera coraz bardziej podgrzewana przez spikera, w międzyczasie kończą bieg uczestnicy na dystansie 130 km a zawodnicy z dystansu 240 km mają przepak i dalej z "nami" do Lądka.
Odliczanie i start ! 9...8....7....i poszli....

Sam początek i spory podbieg na dzień dobry, zadyszka, momentami idziemy gęsiego, adrenalina działa, jest super. Już na 12 kilometrze pierwsze zgubienie trasy. Wbiegamy do Czeskiej Republiki, znaki itd i tak żartem krzyczę do grupy – kontrola paszportów. Śmiechu co nie miara i dezorientacja, nikt sobie nie przypomina żeby trasa biegła przez Czechy. Szybki powrót i znalazły się strzałki i tasiemki, powrót na trasę i już do końca obyło się bez niespodzianek. Tutaj chciałbym dodać że były to najlepiej oznakowane zawody na jakich byłem. Tasiemki zawieszone wzdłuż trasy co ok 100-200 m i do tego strzałki na ziemi żółtym kredowym sprayem – no po prostu rewelacja !

Pierwszy punkt kontrolno-pomiarowy na Pasterce, uzupełnienie płynów, arbuz w rękę i w drogę. Arbuzy stały sie nieodłącznym elementem mojej diety. Raz że je uwielbiam a dwa to rewelacyjnie nawadniają. Jadłem je na każdym punkcie po kilka kawałków. Kolejny punkt to Szczeliniec, najwyżej położony na trasie. Trasa zmieniła się diametralnie. Z lasu i łąk przeobraziła się w skały. Góry stołowe mają klimat
Tu nie zauważyłem skały i uderzyłem się w głowę, dobrze że nie mocno i nic się nie stało. Zdjęcie zapożyczone z czeluści internetu ponieważ ten odcinek pokonywałem już w nocy z latarką.
Kolejne punkty kontrolno-żywieniowe były co ok 12-13 km a dwa w odległości 20 km pomiędzy sobą.
Jeden z punktów utkwił mi bardzo w pamięci. Ścinawka Średnia. Wbiegam w nocy do wioski a tam muzyka jak z dyskoteki, wielkie halogeny mnie oświetlają i wolontariusze. Tutaj chciałbym wszystkim podziękować na punkcie, byliście rewelacyjni ! Napiłbym się kawy mówię, a tu proszę bardzo – parzona czy rozpuszczalna? Cola, woda, herbata, izotonic, wszystko bez limitów. No i arbuzy. Tu postanowiłem zjeść. Kanapeczki z serem, szynką i ogórkiem były rewelacyjne ( zjadłem ok 6 trójkątów ) i dwie kanapki z dżemem przegryzając...arbuzem ;) Ktoś z zawodników zapytał - " a piwo to macie" No jak nie jak tak, piwo też się znalazło ;) No ale wszystko co dobre szybko się kończy i postanowiłem po kilkunastu minutach przerwy ruszyć dalej. Biegłem już sam od kilkunastu kilometrów, w świetle latarki tylko ślipia zwierząt ( niedźwiedzi nie było :p )
Ok godz 2 w nocy dogoniłem dwóch zawodników i zaczęliśmy wspólny marszobieg, jak się okazało z Bartkiem do samego Lądka. Bartek, rówieśnik, miejscowy, były to jego też pierwsze tak długie zawody. Tu chciałem go serdecznie pozdrowić bo bez jego pomocy nie wiem czy bym ukończył te zawody. Wspierał , poganiał, użyczył sudocremu ;)

Kolejny punkt kontrolny już po świcie. Słońce które wschodziło dodało nam sił. I stopa przestała boleć, i nerki które mi dokuczały przez kilka godzin...

Bardo, kolejny punkt i przepak. Żyłem tym punktem bo wiedziałem że będę mógł się przebrać i zjeść ciepły posiłek. Rosół i bogracz to to co nam zaserwowano. Nie muszę opowiadać jak to smakowało no i ...arbuzy.

I tutaj zaczyna się zabawa. Po pierwsze temperatura która nieuchronnie zbliża się do 30 stopni w cieniu jak i najtrudniejszy odcinek zawodów. Podejście na Kłodzką Górę. Chaszcze, krzaczory, kamienie i korzenie a do tego ostre nachylenie i słońce. Było cięzko, momentami brakowało tchu i jak ja wtedy żałowałem że nie miałem kijków ( obowiązkowy zakup na kolejne zawody )

Ze szczytu widać jezioro Nyskie
Jak się weszło to trzeba zejść. Do kamieni i korzeni już się przyzwyczaiłem ale dodając do tego nachylenie zaczyna się zabawa. Ciało mimowolnie leci w dół a hamować trzeba
Czy już pisałem o kijkach ? ;)
Kolejny punkt to przełęcz Kłodzka. Tankowanie do pełna, arbuzy i dalej w drogę. Myślami byłem już z rodziną. Moja druga połówka i synek zapowiedzieli się na punkcie w miejscowości Orłowiec. Był to ostatni punkt na 12 km przez metą. Widok machającego i wołającego – " tata " synka bezcenne. Anita przywiozła mi pół litra zimnej pepsi, no miód w gębie ! Żelki, arbuzy, tankowanie izotonica i czas na pożegnanie ale krótkie. Plan, dotrzeć na metę przez godziną 14-tą.
Ostatni etap to łagodne podejście po szutrze i zejście ok 5 km cały czas z górki. Jakby nie słońce to by było rewelacyjnie ale ponad 30 stopni w cieniu robiło swoje. Organizm odmawiał posłuszeństwa, każdy krok i każdy kamień wbijał się w obolałe stopy.

Na 100 m przed metą dołączył do mnie Kuba i razem wbiegliśmy na metę

Chciałem podziękować wszystkim co przyczynili się do tego ze udało mi się ukończyć tak trudny technicznie bieg, mojej rodzinie za wsparcie i Bartkowi za pomoc na Trasie.

Sprzęt:

- buty Brooks Cascadia 9 ( rewelacja na kamieniach,szutrze, mokrej trawie i korzeniach ! )
- plecak decathlon z bukłakiem 2 L + bidon na izo 0,6 L
- garmin 920 xt ( batria padła na ok 1 km przed metą )
- ciuchy nike, asics, under armour, inov8, kalenji
- 12 żeli energetycznych ALE
- 2 batony nutrend
- rewelacyjne tabletki HydroSalt Ale
- magnez ALE
- cukierki żelowo cukrowe biedronka :)
- maść sudocrem


Marcin
o Marcinie   

Okiem mamy biegacza - felieton mamy Jędrzeja

7 lipca 2015 r.
Udało się! Plan został wykonany w 100%! Śnieżka została zdobyta trzykrotnie! Oczywiście nie przeze mnie, ale przez mojego syna ULTRASA! Brawo Synu! Matka jest z Ciebie dumna! A tak przy okazji: w moim słowniku pojawiły się w ciągu roku nowe słowa: ultras, życiówka, przebieżki, wybieganie, interwały (znane do tej pory z dziedziny muzyki)! Tak, tak, rozwijam się! Bardzo żałuję, że nie mogę używać tych słów w stosunku do siebie. Ale cóż! Starsza pani, trochę schorowana! Muszą mi wystarczyć kijki! Choć tak po prawdzie, Jędrek pomału przekonuje swoją siostrę Kasię do treningu i powiem, że robi to bardzo skutecznie!
Jak to jest „być” mamą biegacza? Całkiem fajnie. Cieszę się, że moje dziecko ma swoją pasję, która jest dla niego bardzo ważna. Treningi odbywają się nie tylko przy ładnej pogodzie, ale także w czasie deszczu, gdy pada śnieg i gdy „nie wyrzuciłoby się psa” na dwór. Szykowanie specjalnych posiłków, które na szczęście Jędrek robi sobie sam (ja też się czasami załapię). No i zawody. My teraz rozkładamy swój czas od zawodów do zawodów, od piątki, poprzez dychę, półmaraton, maraton, Śnieżka. Wszystko podporządkowane jest terminom startów. Ekipa SIERADZ BIEGA to druga rodzina Jędrka. A skoro jego, to i moja, oczywiście. Tyle o niej opowiada, że czasem mam wrażenie, że znam ich wszystkich bardzo dobrze i są to dla mnie bliscy ludzie. Wiem, kto i kiedy ma jakieś dolegliwości, kto musi trochę odpocząć, kto przygotowuje się do zawodów i kto właśnie zdobył życiówkę. Wiem, że Prezes jest ok., że czasem lepiej nie odbierać telefonu, bo można się zanudzić. Wiem, kto pomoże i poradzi jak coś boli, kto doradzi, jaki trening trzeba zrobić, by dać radę.
Są i te drugie, gorsze strony bycia mamą biegacza. Jako jedyna pracująca osoba w domu (mąż rencista, ja nauczycielka. Wiem, wiem, zaraz wszyscy pomyślą, ta to ma dobrze – dwa miesiące wakacji, ferie itd. Niestety, rzadko kto widzi złe strony – problemy z gardłem, ze słuchem, nerwami i choćby to, że nie mogę pojechać na wczasy wtedy, kiedy jest taniej. Ale dobrze, niech będzie. Tyle lat to słyszę, że już się przyzwyczaiłam! Przepraszam za tę odrobinę prywaty!), wiem ile kosztują buty do biegania oraz inne wyposażenie biegacza. Dobrze, że Jędrek ma Babcię i Ciocię, które również wspierają go w tej pasji, bo byłoby z tym krucho. Jednak wiem, że aby wyniki były dobre, a zdrowie nie nadszarpnięte, to nie można na te sprawy żałować. Mój biegacz trochę próbuje dorabiać, ale nie zawsze mu się to udaje. A starty też nie są bezpłatne. Ale nie będę oszczędzać na pasji syna. Matka czegoś sobie nie kupi, a na bieganie musi wystarczyć. Wiem, że mam dobre i wrażliwe dziecko i to jest dla mnie najważniejsze.
Kiedy Grupa przygotowywała I Sieradzki Cross Towarzyski, przeżywałam z synem przygotowania do niego. Cieszyłam się razem z jego grupą, że jest tylu chętnych, że chwalą przygotowanie do tej imprezy i zaplecze, i z tego, że są byli tacy, którzy mówili: „Będziemy u was za rok! Było super!”. Byłam z nich dumna! Gratuluję im pomysłu i wiem, że w przyszłym kwietniu będzie jeszcze lepiej (o ile to możliwe!), bo ludzie z SIERADZ BIEGA to zapaleńcy i świetni organizatorzy. Nie powinnam, ale czytałam komentarze na stronie Naszego Radia, w których krytykowano „moich bliskich”. Wkurzałam się, bo wiem ile starań i serca włożyli w tę imprezę. Szlag mnie trafiał, gdy pisano, że grupa powinna sama sponsorować ten bieg. Wiem, że pisali to ci, którzy zazdrościli pomysłu, zaradności i umiejętności rozmowy z władzami miasta. Trzeba umieć pertraktować, a nie wiecznie narzekać, że ktoś, coś! Chwalcie tych, którzy tak świetnie sobie radzą i bierzcie z nich przykład. Ja widziałam, ile radości sprawiało Jędrkowi przygotowywanie tego biegu! Nasza rodzina żyła nim miesiąc przed i tyle samo po. Dzięki synowi znam „chłopaków” z Kamieńska, wiem, że są super! Znam grupę z Zelowa, z którą syn spotyka się w czasie różnych zawodów. Ta tacy sami zapaleńcy jak Jędrek i ekipa SIERADZ BIEGA.
Dzięki synowi bliskie są mi terminy: przeciążenie stawów, odciski, wzdymy i inne wszelakie bóle, które nie są obce biegaczom. Wspólnie staramy się je pokonywać, bo Jędrek wierzy w to, że moje siwe włosy symbolizują wiedzę w wielu dziedzinach (tych leczniczych też!). Jednak największym autorytetem są koledzy z grupy, szczególnie ci starsi biegowym stażem, którzy mają ogromną wiedzę praktyczną.
Jak to jest być mamą biegacza? Całkiem przyjemnie. Jestem z syna niezwykle dumna, że tak wytrwale realizuje swój plan, że walczy ze swoimi słabościami, że potrafi pogodzić studia ze swoją pasją. Świetnie radzi sobie z nauką, ma czas na treningi, a od niedawna i na dziewczynę. Niezwykle sympatyczną, która okazała się wspaniałym łącznikiem podczas biegu na Śnieżkę. Bardzo Jej dziękuję za wszystkie meldunki. Dzięki Niej byłam cały czas na bieżąco. Możecie myśleć, że skoro mój syn jest dorosły, to nie powinnam tak bardzo angażować się w jego życie. I będziecie mieć rację. Ale nasza rodzina przeszła zbyt wiele, by o siebie nie dbać. Jesteśmy z Jędrkiem bardzo zżyci i nikt, ani nic tego nie zmieni. Jednak skoro Jędrek ma dziewczynę, ja pomalutku będę się oddalać, a jestem pewna, że Karolina będzie dzielnie wspierać Jędrka w jego pasji.
Pisałam, że Grupa SIERADZ BIEGA to moi „bliscy”. Znam prawie wszystkich członków z relacji syna i teraz postaram się to udowodnić. Przepraszam jednak za to, że przed imionami nie będzie zwrotów „pan” i „pani, bo skoro jesteście „moją rodziną” to… chyba mogę sobie na to pozwolić. A więc…
- Artur – ojciec Dyrektor, trzymający silną ręką swoją (czasami rozbrykaną) grupę,
- Mariusz – wiecznie uśmiechnięty i szalony ultras, zagraniczny reprezentant grupy,
- Wojtek – (pracujemy razem w szkole, więc mogę sobie pozwolić!) gawędziarz erotoman i właściciel największych wąsów,
- Jurek – najbardziej wygadany biegacz, który powoli przerzuca się na kijki,
- Jacek – zdobywca STU!!! maratonów,
- Rafał – elokwentny i zawsze na topie,
- Mały Tomek – niezwykle pozytywna osoba,
- Duży Tomek,
- Seba – smukły i odchudzony klawisz,
- Piotrek K. – motocyklowy pogromca szos,
- Wiciu – pozytywnie zakręcony poliglota,
- Monika – PPR (Psychiatryczne Pogotowie Ratunkowe),
- Marcin – weteran z Afganistanu i pasjonat motoryzacji,
- Kacper - operator kamerki, młody „sapcio”,
- Piotrek W. – „prawie” dyrektor i zarządca PKP,
- Żaneta i Piotrek G. – terenowi reprezentanci grupy,
- Magda – biegająca matka Polka,
- Kamila – widawska triathlonista,
- Szymon – szwagier p. Zosi ze Smaczka i najbardziej doświadczony sprinter,
- Krzysiek – biegający po soku z gumijagód,
- Ola – wiecznie uśmiechnięta optymistka,
- Piotrek W. – biegający instruktor jazdy, który „przyjaźni się” także z rowerem,
- Klaudia – biegaczka w (chwilowym) stanie spoczynku,
- Zbyszek – z uporem pokonujący wszelkie przeszkody, nie tylko na trasie,
- Wiesiek – znający wszystkie toi toie na trasie,
- Kuba – najświeższy nabytek grupowy,
- Jędrek – grupowy błazen i MÓJ SYN.
Tyle moich spostrzeżeń. Mam nadzieję, że nikogo nie obraziłam, bo nie to było moim zamiarem. Pozdrawiam gorąco całą grupę. Będę Wam zawsze wiernie kibicować!

Mama Jędrzeja

również na: http://jedrekbiega.blogspot.com/
blog syna mamy Jędrzeja   

Trzeba najpierw umrzeć, by urodzić się na nowo - relacja Jędrka z Biegu na Śnieżkę

6 lipca 2015 r.
CZWARTEK
No i w końcu przyszedł ten długo wyczekiwany dzień. Czas pakowania na wyjazd do Karpacza, na bieg na Śnieżkę.

Z każdym kolejnym dniem, z każdą kolejną minutą, zaczynałem coraz bardziej żyć tym wyjazdem. Myślałem tylko o nim, ba! Żyłem nim! Co spakować? Co ze sobą zabrać? Jak przygotować przepaki? Jak przygotować taktykę na bieg? Odpowiedzi na te i na wiele innych pytań szukałem w internecie na stronach o biegach górskich oraz podpytałem swoich doświadczonych kolegów, którym jeszcze nieraz podziękuję za niezliczone cenne rady. Check lista zrobiona. 2 pary butów ✓,3 pary koszulek ✓, bielizna ✓, skarpetki ✓, spodenki ✓, kijki trekkingowe ✓, plecak z bukłakiem (przerobiony przez babcię na potrzeby biegu) ✓, daszek ✓, bidony z izo na przepak (3 litry) ✓, żele energetyczne ✓, batony ✓, tabletki na odwodnienie ✓, apteczka ✓, zegarek z GPS ✓, plus inne drobiazgi. Wszystko naszykowane i spakowane. Teraz można spokojnie kłaść się spać i następnego dnia ruszamy.


PIĄTEK

9:00 dzwoni budzik. Tej nocy jeszcze się mogłem wyspać. Jeszcze tylko ugotować makaron, zrobić sos na ostatni posiłek na przeddzień biegu i można ruszać. Punkt 12 przyjeżdża po nas Tomek, pakujemy się (jadę z dziewczyną, a mam dwa razy więcej bagażu niż ona…( To oznacza, że jestem jak kobieta? Czy może po prostu przygotowałem się na wszystko?) i jedziemy po Kacpra. Do pokonania mamy około 280 kilometrów, więc sama trasa mija nam dość szybko, bo trwała około 3,5 godziny. Meldujemy się w hotelu około 15:30 i wypakowujemy się. Trafiłem z Karoliną na chyba lepszy pokój, bo z przepięknym widokiem na cały Karpacz i na szczyt, który nazajutrz zamierzam zdobyć trzykrotnie.

Po chwili odpoczynku po trasie, idziemy zjeść biegową kolację (oczywiście w postaci makaronu), a następnie wybieramy się na odbiór pakietów. Nocowaliśmy w tym samym miejscu co rok wstecz, więc podróż do biura zawodów wiedzie ciągle w dół, a suma przewyższeń wynosiła lekko ponad 170 metrów. Ciekawe doświadczenie w trampkach, nie powiem. Po odebraniu pakietów spotkaliśmy się z Sebastianem, który ‘wczasuje’ się w Kowarach. Gdy posiedzieliśmy trochę i pogadaliśmy, spotkaliśmy się jeszcze z jednym kolegą z Sieradza, Tomkiem Dudziakiem. Rok temu, na tych zawodach mieliśmy okazję się poznać.

Pogadaliśmy z nim też parę minut i dzięki uprzejmości naszego serdecznego kolegi Sebastiana nie musieliśmy wracać do hotelu na nogach, gdyż nas podwiózł. Niezmiernie mu za to jeszcze raz dziękujemy! Po powrocie jeszcze tylko ostatecznie pakuję plecak, strój oraz przepaki i resztę czasu poświęcam na relaksowaniu się, wymienianiu zdań na temat jutrzejszego dnia z kolegami i na spędzaniu czasu z dziewczyną. Relaks pełną gębą, a gacie pełne ze strachu.


SOBOTA

Dobrze wiem, że noc przed zawodami zawsze jest najgorsza pod względem wysypiania się. Nie wiem czy miała na to wpływ pełnia, ale łącznie w stanie snu spędziłem może 3-4 godziny. Budzik ustawiliśmy na 6:45, ale nie czułem się niewyspany, wręcz przeciwnie. Szybkie śniadanie, zabieramy sprzęt i wędrujemy na linię startu. Zostawiamy jeszcze tylko przepaki w depozycie i pozostaje już tylko ostatnie odliczanie do biegu. Na starcie ustawiło się około 600 biegaczy, którzy planowali pokonać Śnieżkę raz, dwa bądź trzy razy. Od samego początku dość tłoczno, a nasza taktyka była taka, by zacząć sobie powoli. Przebiegliśmy 1,5km przez miasto i dopiero wtedy zaczęły się zawody, czyli teraz już tylko pod górkę. Atmosfera super, każdy ze sobą rozmawia, wymienia doświadczenie, opowiada jak było rok temu.

Tak jak pisałem poprzednim razem, kiedy to biegłem raz na Śnieżkę, w moim wykonaniu bieg górski nie ma za dużo biegania, szczególnie pod górę. Szliśmy dość żwawym tempem trzymając się każdy swojego planu logistycznego. Ja co 10 minut brałem kilka łyków izotonika bądź wody, a co trzydzieści minut za sprawą rad Mario, brałem tabletki ALE na odwodnienie. Na każde wejście jadłem również dwa żele energetyczne oraz batony. Z czego te ostatnie po kilku godzinach stały się cholernie trudne do przeżucia. Pierwsze wejście było bardzo przyjemnie jak na te warunki pogodowe, gdyż większość trasy była usytuowana w cieniach drzew. Wchodząc, zatrzymaliśmy się parę razy na uzupełnienie płynów i zrobieniu sobie paru pamiątkowych zdjęć.
Pierwsze zdobycie szczytu zajęło nam równe dwie godziny. Kolejne zdjęcia, montowanie kijków do plecaka i możemy zacząć coś, co naprawdę pokochałem w takich zawodach. Mowa o zbiegach. Tak jak czytałem kiedyś książkę Killian’a Jornet’a, który mówił o tym, że jak zbiega, to czuję się jakby tańczył. Jak wpadałem rytm, czułem się niemalże identycznie. Ręce szeroko trzymały balans, a stopy wyszukiwały kolejnych fragmentów terenu, na których na sekundę mogą bezpiecznie wylądować, po czym znów odrywały się do góry.

Przy Domu Śląskim uzupełniliśmy swoje braki w wodopoju, zjedliśmy co nieco i ruszyliśmy dalej. Punkt zaopatrzony fantastycznie: cola, woda, izo, herbatniki, krakersy, banany, ananasy. Aż troszkę szkoda było stamtąd odbiegać. Za każdym razem mówiłem: „Jeszcze tu wrócę, do zobaczenia!’. Droga w dół jest zupełnie innym wyzwaniem niż to, które pokonywaliśmy jeszcze kilkanaście minut temu. Czuć zupełnie inne mięśnie nóg, szczególnie czworogłowe. Kilka kilometrów do pierwszego przepaku, który był umiejscowiony na linii startu, złapała mnie kolka. Na tyle mocna i nieprzyjemna, że ze zbiegania musieliśmy przejść do marszobiegu. Trzymała do samego dołu, po czym odpuściła. 1/3 dystansu pokonana z czasem 3 godzin i 11 minut, czyli 19 minut przed limitem. Jak się później okazało, bieg był ciągłą walką z presją czasu, a to w wyniku zmniejszenia limitów o półtorej godziny względem roku poprzedniego.

Uzupełniamy na przepaku nawodnienie i jedzenie, po czym ruszamy dalej. Tym razem już bez Tomka, który jako doświadczony biegacz wspierał nas bardzo, ale powiedział, że dołączy do nas na trzecim okrążeniu. Z góry zaplanował bieg na jedną pętle, ponieważ wraca po kontuzji. Czuł się jednak dobrze, stąd decyzja o wsparciu dla nas. Jeszcze tylko w locie biorę buziaka od dziewczyny, proszę by zameldowała sytuację mojej mamie i lecimy na drugą rundę. Zaraz przy wyjściu usłyszałem doping dzieci z kolonii z Sieradza. Tyle kilometrów od domu to bardzo fajne uczucie! Już od samego dołu zdajemy sobie sprawę, że wejście powinno nam zająć ponownie około dwóch godzin, by móc zmieścić się w limicie 7 godzin na dwie rundy (Ach ta cholerna walka z czasem, nawet nie zdążyliśmy porobić zdjęć…). Wychodzenie z miasta było chyba najgorsze. Upał bijący od asfaltu i niesamowite stromizny. Kije okazały się strzałem w dziesiątkę. Po opuszczeniu zabudowań zrobiło się troszkę lżej i ponownie weszliśmy do lasu. Druga runda ponoć była najkrótsza z trzech, ale jednocześnie najtrudniejsza, a to za sprawą najbardziej stromego podejścia. Grono biegaczy bardzo się rozrzedziło. Nie wiedzieliśmy już praktycznie nikogo.

Przy drugim podejściu spotkaliśmy pewną parę, z którą przez parę kilometrów maszerowaliśmy i wymienialiśmy cenne uwagi. Na około 26 kilometrze trasę przecinał górski strumyczek, który zwiastował zaczynającą się ścianę, którą trzeba była pokonać. Napełniliśmy bidony, zmoczyliśmy porządnie głowy ciesząc się przy tym jak małe dzieci i zaczęliśmy dalej się wspinać. To było najtrudniejsze jak dla mnie podejście, o czym może świadczyć fakt, że pokonanie jednego kilometra zajęło nam niemalże dwadzieścia minut. Jedynym i najlepszym rozwiązaniem jest patrzenie pod nogi, gdyż niezastosowanie się do tego może grozić naprawdę czymś nieprzyjemnym, i parcie przed siebie. Ni stąd ni z owąd po blisko czterdziesto minutowym wspinaniu się, oczom ukazał się ponownie Dom Śląski. Ten Dom Śląski, o którym ciągle myślałem (i tej coli!). Napiliśmy się, zjedliśmy co nieco, pogadaliśmy z obsługą i ruszyliśmy na ponowne zdobycie szczytu. Tym razem podejście było wyznaczone trasą krótszą, ale bardziej stromą (tej, na której są umiejscowione łańcuchy). Niezły hardcore… Odcinek jednego kilometra pokonaliśmy w 23 minuty, ale na szczycie meldujemy się w 1 godzinę i 58 minut, czyli wszystko jak na razie zgodnie z planem.

Tym razem obyło się bez zdjęć (cholerna walka z czasem!) i lecimy w dół. Na Kopie uzupełniliśmy tylko bidony i ruszyliśmy ponownie do miasta. To właśnie na tym zbiegu poczułem się jak Kilian Jornet, wpadłem w trans i zbiegało mi się fantastycznie, zapominając o licznych pęcherzach na stopach. Zejście z trzech rund wiodło zawsze tą samą trasą, więc dobrze wiedzieliśmy co nas czeka za każdym razem. Na około 31 kilometrze musieliśmy ponownie zmierzyć się ze stromizną (dla mnie Ściana Płaczu), tym razem w dół, która wiodła po pokaźnych rozmiarach kamieniach. O zbieganiu nie było nawet mowy, gdyż samo zejście bez ryzyka utraty zdrowia było niemałym wyzwaniem. Gdy kamienie się skończyły, a zaczął szuterek, ponownie przeszliśmy do marszobiegów. Zmęczenie zaczynało robić swoje, ale i przygotowanie logistycznie nie zawodziło póki co. Na zbiegu mijaliśmy osoby, które już po raz trzeci zaczynały wędrówkę ku górze, przez co uświadamiam się w przekonaniu, że biegacze to jedna wielka rodzina. Wzajemnie pozdrowienia i życzenie powodzenia. Drugą rundę kończymy z czasem 6 godzin i 45 minut, czyli 15 minut przed czasem. Ponownie uzupełniamy braki w sprzęcie, dołącza do nas Tomek i wyruszamy na trzecie zdobycie szczytu.

Wszystko w pośpiechu, a przez co? Tak, tak. Ten czynnik to czas. Byliśmy przedostatnimi osobami, które wyruszyły na trasę, gdyż reszta, niestety nie zmieściła się w limitach i zwyczajnie nie puszczano ich na trzecia rundę. Najważniejsze, że wyszedłem i nikt, ani nic mnie już nie powstrzyma. Nawet DNF, które ciągle chodziło mi po głowie. Ponownie starałem się wpaść w trans, czułem się naprawdę dobrze. Na około 43 kilometrze spotkaliśmy Kubę i Przemka z Zielonej Góry, którzy przycupnęli sobie pod drzewkiem. Pewnie spijali jakieś trunki i padli… (a tak naprawdę to ja handlowałem tabsami). Najfajniejsze w bieganiu jest to, że spotykasz kogoś pierwszy raz, a dzięki wspólnej pasji od razu nawiązujecie wspólny temat i czujecie, jakbyście znali się dłuższy czas. W związku z tym, że nie widzieliśmy żadnego uczestnika biegu od dłuższego czasu i sami borykaliśmy się z problemami, postanowiliśmy zagadać i po wymienieniu paru zdań, postanowiliśmy połączyć siły i wspólnie zdobyć Śnieżkę po raz trzeci. Po kilkuset metrach pokonanych z nowo poznanymi kolegami widzimy dziewczynę, która zaczyna schodzić w dół. Jak się okazało później, Gosia, bo tak jej było na imię, zaczęła się poddawać i schodzić do mety. Na jej szczęście pięciu facetów nie pozwoliło jej na to i po malutkich namowach ruszyła z nami ku górze (Gosiu, nie ma za co!).

Nie obchodziło mnie już tempo biegu, czy też marszu. Sił miałem jeszcze sporo, ale nie zamierzałem odłączać się od grupy, bo nie z takimi założeniami tutaj przyjechaliśmy. Przyjechaliśmy tu jako drużyna i jako drużyna ukończymy ten bieg. Całą pozostałą drogę pokonaliśmy już w Wesołej ekipie Zielona Góra – Sieradz. Była to droga pokonana niemalże cały czas z uśmiechem na twarzy, a to wszystko za sprawą rozmów, żartów, wygłupów i fantastycznego towarzystwa. Zdawaliśmy sobie dobrze sprawę, że raczej nie ukończymy biegu w limicie, więc zależało nam jedynie na ukończeniu biegu w zdrowiu i uśmiechu. Przy Domu Śląskim dostaliśmy informację, że zostaniemy sklasyfikowani, ponieważ jesteśmy ostatnimi uczestnikami biegu i na nas czekają. Blisko 50 osób zrezygnowało z ukończenia dystansu ULTRA, na co pewnie wpływ miała upalna pogoda i fakt, że nie pomieścili się w limitach. Podniesieni na duchu zaczęliśmy podchodzić pod Śnieżkę po raz trzeci. Przy podchodzeniu na szczyt, wzdłuż szlaku z łańcuchami, odłączyłem się wraz Tomkiem od reszty towarzyszy i mknęliśmy ku górze. Czułem się fantastycznie znów wpadając w trans. Może to przez tabletki albo żar lejący z nieba, ale poczułem się jak Justyna Kowalczyk (duch patrioty), tyle że gnałem ku górze. Czułem się jak zaczarowany, a gdy byłem już na Śnieżce po raz trzeci, zacząłem krzyczeć ze szczęścia! Tomek zrobił mi pamiątkowe zdjęcia, a ja pod wpływem adrenaliny i bardzo dobrego samopoczucia postanowiłem porobić jeszcze trochę pompek. Jestem w końcu sportowym świrem!

Czekamy na resztę ekipy, robimy sobie wspólne zdjęcie i zaczynamy zejście. Tym razem nie było mowy o zbieganiu, tylko spokojnym zejściu na zaliczenie trasy. Ponownie na Kopie uzupełniamy płyny i ruszamy na dół wraz z ekipą, która ten punkt zabezpieczała. Wykonali naprawdę świetną robotę. W drodze powrotnej towarzyszy nam jeden z ratowników, Emil, który jak mi się wydaje schodził z nami za karę (oczywiście żartuję). Rozmów jest już znacznie mniej niż na początku, a to wszystko za sprawą zmęczenia, które powoli zaczyna ogarniać każdego z nas. Jesteśmy już grubo po limicie, ale chcemy to ukończyć. Ultrasi nigdy się nie poddają. Około 1,5 kilometra od mety była ustawiona scena, na której miała odbyć się dekoracja.

Dostaliśmy gromkie brawa, bo dużo osób już czekało na zakończenie imprezy, a my z uśmiechami na twarzy ruszyliśmy do mety jako uczestnicy zamykający stawkę. Jeszcze tylko ostatnia prosta i zaczynamy biec, by ukończyć zawody z klasą. Na deptaku słychać tylko brawa, które same nas niosą. Niestety, meta została już zwinięta, a jak się okazało dnia następnego jednak DNF, który wcześniej tak za mną chodził, okazał się nazbyt realny. Jednak ja dobrze wiem, że ukończyłem te zawody i jestem z siebie zadowolony, bardzo. Dostaję szarfę Finishera, zbieram gratulację i buziaki od dziewczyny i właśnie w taki oto sposób zostaje ultrasem. Dystans około 55km i trzech tysięcy metrów przewyższeń pokonujemy z czasem 11 godzin, 46 minut i 40 sekund.

Po tylu godzinach na nogach mogę wreszcie usiąść i trochę odpocząć. Jeszcze około 1,5 godziny spędzamy na czekaniu na odebranie depozyt (mały zgrzyt, ale to wynikało z faktu, że dobiegliśmy po limicie) i jedziemy taksówką do hotelu. Już czuję, że nadchodząca noc nie będzie jedną z najlepszych. Po zdjęciu butów, moim oczom ukazują się odciski, które wcześniej maskowałem transem Killiana. Chodem RoboCopa udaję się pod szybki prysznic, przebieram się i kładę do łóżka. Noc nieprzespana niemalże w ogóle. Absurdalnie byłem tak zmęczony, że nie mogłem zasnąć, a dodatkowo czułem każdy mięsień mojego zmęczonego ciała. Dopiero około godziny piątej udało mi się zamknąć oczy na nieco dłużej. Pomimo faktu, że oficjalnie nie zmieściłem się w limicie czasowym, to jednak ukończyłem ten bieg i pokazałem, że jestem osobą wytrwale dążącą do wyznaczonych przez siebie celów. Serdecznie dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali i trzymali za mnie kciuki. Szczególnie dla najbliższej rodziny, która wspiera mnie w moich biegowych podbojach, przez co tak często nie ma mnie w domu. Dziękuję mojej dziewczynie Karolinie, która przez bite 12 godzin czekała na mnie na dole. Była łączniczką z rodziną, meldowała jak się czuję i zawsze dodawała otuchy na kończących przeze mnie rundach. Nie wiem jak Ty możesz wytrzymywać z takim zapalonym biegaczem i się przy tym nie nudzić. Wielkie dzięki dla Tomka za nieocenione wsparcie i doświadczenie, które okazało się bardzo cenną lekcją. Na pewno to wszystko jeszcze nieraz mi się przyda.

Wielkie dzięki dla Kuby, Przemka i Gosi z Zielonej Góry za wspólne pokonanie Śnieżki po raz trzeci. W takiej atmosferze i towarzystwie taki wysiłek to sama przyjemność! Mam nadzieję, że zobaczymy się kiedyś jeszcze na ścieżkach biegowych. Jesteście jak biegowa rodzina! Podziękowania również dla współtowarzysza biegowego, Kacpra. Daliśmy razem radę stary! Dziękuję również wszystkim pozostałym, którzy wspierają mnie w tym co robię. To dużo dla mnie znaczy. Na koniec podziękowania dla organizatora, który na nas poczekał i zorganizował po raz drugi super imprezę oraz wszystkich ludzi zabezpieczających trasę i zaopatrującym punkty żywieniowe. Czyli jestem tym ultrasem, tak ?



NIEDZIELA
Wstaję niewyspany, cholernie zmęczony, ale przede wszystkim mega szczęśliwy. Pokonałem jedną ze swoich kolejnych barier, która jeszcze jakiś czas temu wydawała się nie do pokonania. Minęło ledwo parę godzin od ukończenia, a już dobrze wiem, że takich biegów jeszcze będzie dużo w moim życiu. Jest to coś cudownego, coś na czym najpierw trzeba ‘umrzeć’, by móc urodzić się na nowo. Jestem ultrasem i zaczynam powrót do rzeczywistości. Ból jeszcze przez jakiś czas będzie mi towarzyszył, ale wspomnienia pozostaną.

Jemy śniadanie, pakujemy się i o godzinie 11 wyruszamy w drogę powrotną. Dopiero blisko Sieradza zaczynam czuć się naprawdę zmęczony i senny. Jednak wszystko mija, gdy docieram do domu i na bieżąco mogę rodzinie wszystko opowiedzieć i napisać relację. Pewnie jeszcze sporo mi się przypomni, bo jest tego naprawdę dużo. Teraz czas na uzupełnienie utraconych kalorii, czyli luz, blues, coca cola żywieniowa i relaks w pełnym znaczeniu tego słowa.
więcej   

Sen? a na co to komu!? Wolę biegać! - relacja Jędrzeja z weekendu

21 czerwca 2015 r.

SOBOTA
Podobnie do zeszłego roku, postanowiłem wziąć udział już w drugiej (a tak naprawdę w trzeciej) edycji półmaratonu wrocławskiego, który odbywał się nocą. Rok temu debiutowałem na tym dystansie, więc ponowny przyjazd na ten bieg był miłym wspomnieniem, które można podtrzymać. Pojechaliśmy jednym samochodem w pięć osób, a atmosfera jak zwykle była cudowna, a momentami przekomiczna. Wszystko za sprawą dowcipów Piotrka (Ibrachim!). Mogę jeździć na zawody chociażby co tydzień, a to wszystko właśnie za sprawą atmosfery jaka panuje w drodze na miejsce i powrotnej. Wymienione rozmowy, doświadczenie - tego nikt nie odbierze.
Na miejsce dojeżdżamy około godziny 18:00 i idziemy spokojnie odebrać pakiet, oczywiście bez żadnego problemu (a warto wspomnieć, że zapisanych było 7500 osób). Wychodząc z biura spotkaliśmy Jerzego Skarżyńskiego, czołowego polskiego maratończyka i powszechnie znanego biegacza i autora licznych książek. Nie omieszkaliśmy oczywiście porozmawiać z nim, zrobić kilka pamiątkowych zdjęć i wziąć autografów. Następnie poszliśmy zanieść pakiety do samochodu, rozejrzeć się na linię startu i na wystawę expo. Gdzieś w międzyczasie spotkaliśmy Tomka, Monikę i Jarka z Kamieńska (pozdro bracie!). Około godziny 20:30 zaczęliśmy rozgrzewkę i ustawialiśmy się kolejno w swoich strefach czasowych. Teraz trochę o samym biegu, a raczej planie na niego. Dotychczasowy rekord życiowy na dystansie półmaratońskim wynosił u mnie 1.46.42, więc planowałem zbliżyć się do granicy 1:40. Planowałem również wypróbować nową technikę, a mianowicie pobiec z zającami. Postanowiłem spróbować z Kacprem i od początku lekko trzymać się za zającami. Zająców ogólnie było trzech. Dwóch pierwszych biegło ciut ponad planowany czas, a jeden zamykał stawkę, powiedzmy na styk. Przez pierwsze sześć kilometrów trzymałem się za plecami tego ostatniego, następnie do niego dołączyłem, a od jedenastego kilometra zacząłem mu uciekać. W nogach czułem moc i postanowiłem spróbować pobiec trochę szybciej doganiając dwóch początkowych zająców. Trzymałem się ich jakoś do piętnastego kilometra, a następnie czując się zaskakująco dobrze zacząłem im uciekać ile się tylko da. Z każdym następnym kilometrem słyszałem ich coraz ciszej, co dodawało mi tylko kolejnych dawek mocy. Walka na ostatnich kilometrach i jest! 1:38:43, czas poprawiony o osiem minut bez sekundy. Niesamowite uczucie. Szybko odbieram tylko medal, banana i izotonika i kuśtykając (co oznacza, że dałem z siebie naprawdę dużo) wędruję szybko do samochodu żeby nie zamarznąć. Przy aucie czekam parę minut rozciągając się, wymieniamy swoje spostrzeżenia z Piotrkiem, przebieramy się i czekamy na resztę. Gdy wszyscy już są idziemy pod scenę do reszty zrobić pamiątkowe zdjęcie. Wrocław zapadnie mi w pamięci na długo i to tylko w pozytywnym znaczeniu. Teraz zawitam tutaj we wrześniu na maratonie.


SOBOTA/NIEDZIELA
Wyjechaliśmy z Wrocławia około godziny pierwszej w nocy, a w domu byłem za kwadrans trzecia. Niemiłosiernie zmęczony z obolałymi nogami, ale i przeszczęśliwy. Wymieniłem parę zdań na gorąco z mamą i położyłem się spać. Po niecałej godzinie twardego snu, zadzwoniła do mnie siostra żebym pojechał po nich na wesele. Z góry wiedziałem, że czeka mnie coś takiego, więc nie było to żadne zaskoczenie. Odebrałem ją z narzeczony i wróciłem do domu około godziny 4:30. Położyłem się spać z ustawionym zegarkiem na godzinę ósmą rano. Tak, jestem sportowym świrem już w pełnym znaczeniu tego słowa. Wstałem obolały i przemęczony. A po co wstałem tak rano? Wybieramy się do Zduńskiej Woli na I Zduńskowolską Dychę. Z wrocławskich śmiałków zdecydowałem się na to tylko ja i Artur. Wyjeżdżamy z Sieradza w cztery osoby około godziny 9:30, na miejscu odbieramy pakiet i spotykamy kolejne trzy osoby od nas z grupy. Robimy tradycyjnie pamiątkowe zdjęcie, rozmawiamy, a następnie się rozgrzewamy. Czułem się naprawdę zmęczony, w szczególności czułem że mam ciężkie nogi. Bieg w Zduńskiej Woli traktowałem poniekąd jako patriotyczny obowiązek pobiegnięcia tutaj. Plan był taki żeby nie mieć planu. Czyli pobiec spokojnie, bo przecież po około czterech godzinach snu i przebiegniętym półmaratonie na cuda liczyć nie mogłem. Ukończyłem z czasem 47:58 z czego jestem niezmiernie zadowolony. Teraz tylko długa kąpiel i można wrócić do swojego ukochanego łóżka. Sen? a na co to komu! Wolę biegać!
blog Jędrka   

Chojnik Maraton – relacja Mariusza

28 maja 2015 r.
Mogę śmiało powiedzieć, że to mój pierwszy maraton górski. Podszedłem do niego spokojnie, wiedząc że mam już trochę kilometrów w nogach po ostatnim ultra. Jednak Chojnik maraton chodził za mną już od dawna. Chciałem w nim wystartować już podczas pierwszej edycji, ale wtedy maraton górski był dla mnie nie do pomyślenia. Tym bardziej nie do pokonania. Rok temu nie miałem czasu, chociaż już byłem w stanie pokonywać takie dystanse w takim terenie. Nie mogłem w tym roku tak po prostu nie wystartować. Jednym z decydujących powodów była meta na zamku książęcym Chojnik. Pamiętam, kiedy przeglądałem zdjęcia z poprzednich edycji, końcówka biegu prowadziła po średniowiecznych kamiennych schodach zamkowych. Jak tu nie wystartować? Nie było odwrotu, chciałem delikatnie pobiec, tak aby ukończyć bez kontuzji. Podczas imprezy Karkonoski Festiwal Biegowy odbywały się trzy biegi na dystanse ultra – 100 km, 43 km i półmaraton.
Wstałem 3:00 i wyruszyłem w stronę Sobieszowa, dzielnica Jeleniej Góry. Już kilka minut po 7 byłem na miejscu. Odebrałem pakiet, przygotowałem się na bieg. Strat był zaplanowany na 9:00. Międzyczasie spotkałem się z Pawłem Rają z Polskiej Federacji Biegów Wysokogórskich. Warto dodać, że Chojnik maraton to jeden z biegów zaliczany do cyklu Pucharu Polski w Biegach Wysokogórskich. Pośmialiśmy się, poopowiadaliśmy obiegach górskich. Przyszła godzina 9:00 ustawiłem się na starcie i wraz z zawodnikami biegnącymi półmaraton wyruszyliśmy w stronę górskiej przygody.
Początek około 500 metrów uliczką Sobieszowa kierujemy się w stronę Karkonoskiego Parku Narodowego. Pierwsze chwile biegu to bardziej rozgrzewka i tak to potraktowałem. Po chwili już zaczynamy podchodzić do góry. Warto dodać, że podczas maratonu mieliśmy dwa mocne podejścia - pierwsze w stronę granicy polsko-czeskiej, kontynuując podejście na Łabski Szczyt ponad 1400 m n.p.m. oraz kolejne niebieskim szlakiem w kierunku Drogi Przyjaźni Polsko Czeskiej. Myślałem, że to już się zaczęło, ale po kilku chwilach szybki stromy leśny zbieg. Można przyśpieszyć, wyprzedzać. Zaczęła się szeroka szutrowa droga prowadząca do czarnego szlaku, na którym zaczęło się podejście około 5 km w górę pośród lasu. Z każdym kilometrem wszystko się zmienia, coraz mniej lasu, zimniej, zaczynają się skały na szlaku. Po około 10 km docieramy do 2 punktu kontrolnego, który mieścił się w "Spalone Schronisko", gdzie było rozwidlenie dla maratonu oraz półmaratonu. Nasz trasa prowadziła dalej po czeskiej stronie Karkonoszy. Bardzo fajny odcinek, szybki, na szlaku płyty skalne, chociaż trzeba uważać przy stawianiu kroków, bo jednak niektóre płyty potrafiły uciekać z pod stopy. Szybkim zbiegiem jednak udało się bezpiecznie pokonać ten odcinek, docierając do dalszego, większego podejścia na Łabski Szczyt.
Coraz zimniej, miejscami zalegający śnieg. Trudne podejście, spory wiatr, zimno. Bardzo przydatna czapka, bluza termoaktywna czy kurtka wiatrówka. Udało się, docieram na Łabski Szczyt. Nie czekając, postanowiłem szybko z niego się ulotnić. Zimne powietrze za bardzo dawało się we znaki. Jednak szlak pieszy żółty był dość niebezpieczny, jeden z zawodników wyprzedzających mnie niefortunnie upadł na twarz. Lekko obdzierany ruszył wraz z swoim kolegą. Postanowiłem jednak uznać za wskazówkę i zachować więcej bezpieczeństwa. Spokojnym truchcikiem kierowałem się na dół. Zrobiło się cieplej, zawodnicy na tyle się rozproszyli, że przez większy kawałek czasu podążałem samotnie szlakiem. Przed ostatnim podejściem jednak zbieg był bardzo stromy, kamienisty. Bardzo niebezpieczny. Dogonił mnie Jarek, zawodnik z Leszna, z którym wcześniej robiliśmy sobie foty na śniegu :) Wspólnie tak pokonaliśmy ten trudny odcinek i rozpoczęliśmy kolejne ciężkie podejście niebieskim szlakiem. Trochę rozmów, śmiechu, fajnie mijał czas, jednak byliśmy coraz wyżej, a nogi czuły coraz bardziej zbiegi i poprzednie podejście.
W końcu przyspieszyłem, chciałem jak najszybciej mieć to podejście za sobą. Udało się, ostatni odcinek granią i w dół. Jednak zbieg bardzo czułem w kolanach. Jarek mnie dogonił i tak jeszcze wspólnie od 35 km do prawie 43 km podążaliśmy w większej grupie. Jednak kiedy zobaczyłem zamek na wzgórzu, który chciałem zdobyć jak najszybciej, dostałem sporo energii i szybkim biegiem pokonałem zamkowe kamienne schody, kończąc swój pierwszy maraton górski na zamku Chojnik.
Bardzo miło będę wspominał ten start i chociaż czas 6:47 nie jest zaskakująco dobry, mnie wystarczy, aby cieszyć się z ukończenia :) Maraton uważam za ciężki, trasa bardzo trudna technicznie, ponad 2300 m podejść. Dało się poczuć, nawet teraz kilka dni po czuję, że jeszcze odpocznę od biegania :)
Mario

Jak to jest przebiec 100 mil? - relacja Mario z Gwint Ultra Cross

14 maja 2015 r.
To dystans nietypowy, budzi respekt - w końcu to 161 km. Zazwyczaj 10 km już potrafi zmęczyć. Tylko że 10 km biega się z zupełnie innych powodów, niż 161 km. Jest inna motywacja, każdy ma swój powód, dla którego to robi. W pokonywaniu takich dystansów należy zaakceptować to, że coś nas zacznie boleć, w końcu będzie bolało, aż w końcu ból stanie się częścią wyścigu w takim stopniu, że trzeba się przyzwyczaić, albo i nie. Chodzi o to, aby się nie poddać, kiedy organizm oraz głowa namawia do zakończenia. Dlaczego? Bo kiedy coś się zaczyna, należy to skończyć !!! Nie należy się poddawać, trzeba się przezwyciężyć. To tak jak w życiu - podejmujemy jakieś działanie, zaczynamy, a po chwili nasza motywacja spada i co dalej? Nasze myśli nie są już na tym skoncentrowane, działania zostają zaprzestane. Zaczynamy od nowa z niezakończonymi planami wcześniej. Czynność powtarzamy w koło. Dlatego ultrabieganie zmienia charakter, którego podobno się nie da zmienić. A jednak. Po ukończeniu czegoś takiego człowiek jest na takim poziomie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Oczywiście to jeden z czynników.
To jest mój powód biegania biegów ulta, ale jak pisałem, każdy ma swój...
Ultra Gwint 100 mil to impreza, na którą zapisałem się, jak tylko zobaczyłem ten dystans. Od dawna 161 km było moim cichym marzeniem. Jest to bardzo popularny dystans w świecie ultra, chodź w sumie w Polsce po raz pierwszy i za to można podziękować organizatorom.
Start o godzinie 18.00 w piątek 8 maja. Wyruszyliśmy z rynku w Grodzisku Wielkopolskim. Pierwszy raz miałem okazje gościć w tym mieście. Już na starcie sporo znajomych z innych biegowych imprez, w tym od biegu 147, Szczecin Kołobrzeg, czy Łemkowskiej mordęgi w błocie. Po wstępnej odprawie przedstartowej, wyruszyliśmy ulicami Grodziska. Chyba troszkę zbyt szybko, tempo w granicach 6 min na km. Niby wolno, ale jednak na ten dystans to szybko. Po opuszczeniu miasta skierowaliśmy się na drogę gruntową prowadzącą na leśne dukty
Już na początku około 10 km niczym rządek baranów jeden za drugim nie skręciliśmy tak, jak powinniśmy. Tak więc nawrotka i dodatkowy kilometr w nogach. Czas szybko leci, po 18 km i około 2 godzin docieram do pierwszego punktu kontrolnego. Jednym słowem WOW :) Punkt kontrolny niczym osada za czasów Mieszka I, począwszy od strojów tutejszych sędziów biegu po ognisko i skóry dzika, tron, topory. Szkoda odchodzić, lecz w planie chciałem jak najwięcej kilometrów zrobić nocą.
Kolejny punkt to Rakoniewice, zapadł zmrok, odpaliłem czołówkę. Tę cześć trasy pokonywałem samotnie, wsłuchawszy się w muzykę, którą specjalnie przygotowałem na ten start. Punkt kontrolny był umiejscowiony w centrum miasta, na runku. Wbiegając można poczuć się wyjątkowo ze względu na to, że wszyscy zawodnicy rozciągnęli się na trasie. Przywitanie na punkcie i na wlocie do rynku, najadłem się, uzupełniłem izotonik i wyruszyłem w drogę. Następny punkt dość kluczowy dla mnie - Wolsztyn. Tutaj czekał przepak i ciepły posiłek. Napierając tak przed siebie, dołączyłem do znajomych Hanny i Jana, z którymi już do samego Wolsztyna zmagaliśmy się z trasą. Na przepak dotarłem około 1.00 w nocy, był to 55 km. Można już odczuć lekkie zmęczenie. Punkt kontrolny, na którym odpocząłem około 30 minut, zjadłem. Zabrałem zapas żeli na noc Był również pomysł, aby zmienić buty, ale szybko upadł i dobrze.
Tak więc w pełni nocy wyruszyłem samotnie na dalszą przeprawę wzdłuż jeziora wolsztyńskiego. Pokonując tak 11 km ciemnymi lasami, w oddali widzę migające światełko i ognisko :) Docieram na punkt kontrolny. Usytuowany był na dzikiej plaży, szybki posiłek, uzupełnienie płynów i ruszam w dalszą drogę. Tutaj troszkę dało mi się we znaki zmęczenie, na tyle, że zgubiłem oznakowany szlak. Kolejne dodatkowe kilometry w nogach, na szczęście na tyle szybko się zorientowałem i zawróciłem, Jak się okazało, nie tylko ja się zgubiłem, dołączyłem do grupy "No Excuses Team" i wspólnie napieraliśmy przez noc.
Nad ranem troszkę się jednak rozproszyliśmy i do punktu w Miedzichowo dotarłem sam, Bardzo zmęczony, ale po wypiciu porannej kawy wróciła energia. Po 90 km w nogach można odczuć brak siły, taka kawa była ratunkiem. Radość, że za 16 km będzie Nowy Tomyśl, kolejny ważny punkt. Tutaj był kolejny przepak, który nadałem przy starcie, ciepły posiłek, idealny na śniadanie. Ruszyłem w drogę po drodze dołączyłem do kolegi Andrzeja, z którym kończyłem Łemkowyna Ultra Trail. Sporo powspominaliśmy, był o godzinne szybszy wtedy. Powtarzaliśmy sobie, że to co tam było, a to co tu jest - brak porównania.
Szybko zleciało, o 9 wbiegliśmy do Nowego Tomyśla. Najfajniejsze jest w tym wszystkim, że część trasy prowadziła wzdłuż targowiska, które odbywa się w sobotę. Spore zaskoczenie osób przyjeżdżających na targ, którzy widzą naszą trójkę z plecakami, nogami czarnymi od kurzu. Hmm, ciekawe zjawisko.
Wąskimi uliczkami docieramy do 110 km - Nowy Tomyśl. Śniadanie, zmiana skarpetek :), nasmarowanie maścią przeciwbólową nóg, które ból miałem prawo poczuć. Po około 30 minutach odpoczynku, ruszamy dalej z Andrzejem, drogą asfaltowa, patrząc na kierunkowskaz „Grudziądz Wielkopolski 17 km”. Uśmiech na twarzy, lecz nasza trasa ma jeszcze 51 km, a nie 17 km. Lecimy, słońce coraz wyżej, robi się ciepło. Zostałem troszkę z tyłu, brakowało sił, przyszedł kryzys dość spory, byłem przygotowany na to, wiedziałem, że to nastąpi. Kwestia czasu, myśli uciekają w każdą stronę. Zaczyna przeszkadzać wszystko od gałązki na trasie do muchy, która nadlatuje. Ma się ochotę usiąść i zakończyć to wszystko, kilka myśli - po co to wszystko. Pozbierałem się, idąc kilka kilometrów.
Dotarłem do Wąsowa. Meldując się na punkcie kontrolnym, podałem nazwisko. Podchodzi do mnie pewna osoba i się przedstawia i co słyszę :)? „Witam Jan Wieła”. Jakie moje zdziwienie w tym wszystkim? A takie, że wiem, iż moje nazwisko jest troszkę unikalne, a podczas rozmowy wyszło, że jesteśmy rodziną od strony mojego dziadka, którego jednak nie miałem okazji nigdy poznać. Świat jestem mały, byłem w szoku, a jednak :) Kontakt zachowałem, energia wróciła. Do przodu ruszyłem z zapasem sił, dogonił mnie kolega Andrzej. Kryzys jednak wrócił. Walcząc ze słabościami na trasie, zostałem jednak z tyłu, byłem już słaby. Wiem, że Jędrek zadzwonił do mnie, co było miłe, przez chwilę ciężko mi było skojarzyć fakty. Docieram do punktu Porażyn. Nawet temperatura mnie już troszkę wprowadzała w dyskomfort psychiczny
Wracając do Punktu Nowy Tomyśl, o 12 miał wystartować z niego kolega z GB Sieradz Biega – Marcin. Jego dystans to 55 km. Wyszło na to, że właśnie w Porażynie spotkaliśmy się. Dogonił mnie. Czułem się już naprawdę fatalnie. Marcin postanowił zostać ze mną i wspierać do końca, za co mu bardzo dziękuje. Złapałem na tyle siły, że udało się pokonywać kolejne kilometry. Stało się przedostatni punkt, na który czekałem z utęsknieniem :) Dd niego do mety dzieliło nas 17 km :) Odpoczynek, zebranie sił i w drogę. Ten odcinek dał jednak również w kość. Pagórkowate tereny, piaskowe ścieżki i około 4 km przed metą burza z ulewą. Hmm, czego chcieć więcej, ale chyba właśnie ta burza dodała mi energii. Deszcz. Potrzebowałem go bardzo, powietrze się zmieniło, dołączyliśmy do zawodniczki Karoliny i wspólnie już truchtając w kierunku mety cieszyliśmy się z ukończenia.
Stało się po 25 godzinach i 12 minutach. Przekraczam metę w tempie 4:00 :) Tak da się, mamy niezliczone pokłady energii. Ciężko jest opisać to, co się doświadcza podczas takiego biegu, nie jest to popularna dyszka, nie jest to maraton. To jest coś więcej niż tylko bieganie. Chyba dlatego zdecydowałem się na tę dyscyplinę :)
Co mogę powiedzieć o samym przygotowaniu? Wydaje mi się że podszedłem do tego profesjonalnie. Począwszy od tapingu mięśniowego na łydkach, wizyty u fizjoterapeuty, gospodarowania minerałami w organizmie, poprzez preparat Hydrosalt firmy Ale. Używając co 45 minut tabletki, zapobiegałem odwodnieniu. Zapomniałem, co to skurcze, z którymi zawsze miałem problem. Również właściwie dobrany sprzęt - wystartowałem w dość ciekawym modelu butów, jakim jest producent Hoka. Buty przystosowane do ultradystansów. Maksymalna amortyzacja, ma spory komfort.
Bieg dał mi niesamowita pewność, zwłaszcza kiedy w głowie mam coraz częściej magiczną liczbę 200 km :) Jednak aktualnie poświecę się przygotowaniu pod ważniejszy start TDS podczas UTMB. Na pewno będzie kilka ciekawych relacji z długich wybiegań :)

Mario

City Fitness Club członkiem wspierającym Grupy Biegowej Sieradz Biega

5 maja 2015 r.
Od dzisiaj City Fitness Club jest członkiem wspierającym naszego Stowarzyszenia.

Wszyscy biegacze i biegaczki Grupy mogą korzystać z 50% rabatu na wstęp do siłowni :)
City Fitness Club   

I Sieradzki Cross Towarzyski - wyniki, podziękowania, film, zdjęcia

27 kwietnia 2015 r.
Organizowany przez nasze Stowarzyszenie I Sieradzki Cross Towarzyszki zakończył się następującymi wynikami:

Klasyfikacja kobiet

1. Adamska Joanna, Łódź - 66 km
2. Gościmska Żaneta, Wrocław, GB Sieradz biega - 50 km
3. Radziszewska Monika, Sieradz, GB Sieradz biega - 46 km

Klasyfikacja mężczyzn

1. Miłek Artur, Sieradz - 58 km
2. Wieła Mariusz, Brzeźnio, GB Sieradz biega - 54 km
3. Stupnowicz Przemysław, Łódź, Forever Young - 50 km

Najlepsza biegaczka Ziemi Sieradzkiej

- Radziszewska Monika, GB Sieradz biega

Najlepszy biegacz Ziemi Sieradzkiej

- Miłek Artur


Klasyfikacja open
Pełne wyniki I Sieradzkiego Crossu Towarzyskiego, uwzględniające uczestników, którzy pokonali dystans co najmniej 10 km

1. Adamska Joanna, 1981, Łódź – 66 km
2. Miłek Artur, 1975, Sieradz – 58 km
3. Wieła Mariusz, 1985, Brzeźnio, Sieradzbiega.pl – 54 km
4. Gościmska Żaneta, 1983, Wrocław, Sieradzbiega.pl – 50 km
Stupnowicz Przemysław, 1995, Łódź, FOREVER YOUNG ŁÓDŹ – 50 km
5. Kurzajczyk Mariusz, 1965, Kalisz, Supermaraton Kalisz – 46 km
Radziszewska Monika, 1972, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 46 km
6. Sobociński Wiktor, Janiszewice, Klub Przyjaciół Myszki Miki – 44 km
7. Kłos Tomasz, 1985, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 42 km
8. Musiał Magdalena, 1982, Sieradz - 38 km
9. Dubiecki Jarema, 1969, Łódź, ŁKB NA ZDROWIE – 32 km
Gurazda Kamil, 1983, Pabianice – 32 km
Ubych Marcin, 1977, Łódź, Fizjo Plus Running – 32 km
Weinberg Kamil, 1972, Łódź, BIEGAMPOLODZI.PL – 32 km
10. Ciołek Mateusz, 1993, Sieradz – 30 km
Piniarski Maciej, 1975, Sieradz – 30 km
Rychliński Artur, 1980, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 30 km
Stupnowicz Joanna, 1975, Łódź, FOREVER YOUNG ŁÓDŹ – 30 km
Tarka Andrzej, 1977, Zelów, Bieging Team Zelów – 30 km
11. Wójcik Grzegorz, 1973, Zelów, Bieging Team Zelów - 30 km
12. Brzozowski Jarosław, Kamieńsk, Aktywni Kamieńsk – 26 km
Lauer Jarosław, 1973, Pabianice, Korona Pabianice – 26 km
Słotwiński Damian, 1974, Uników - 26 km
13. Bartnicki Jędrzej, 1994, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 24 km
Ewiak Krzysztof, 1975, Kalisz, KTR Powiat Kaliski – 24 km
Jeziorna Katarzyna, 1986, Sieradz, City Fitness Club – 24 km
Kornacka Marlena, 1979, Czartki – 24 km
Kucharski Piotr, 1968, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 24 km
Pluciński Jerzy, 1948, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 24 km (NW)
Światowa Małgorzata, 1980, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 24 km
14. Angulski Zbigniew, 1969 – 22 km
Dudziak Tomasz, 1980, Sieradz – 22 km
Guziak Zbigniew, 1963, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola - 22 km
Kapica Krzysztof, 1981, Zapolice – 22 km
Klimek Marta, 1992, Łódź – 22 km
Kozłowski Klaudiusz, 1986, Krzewina – 22 km
Mikorenda Piotr, 1970, Łowicz - 22 km
Owczarek Tomasz, 1976, Sieradz – 22 km
Pawlik Piotr, 1990, Kamieńsk, Aktywni Kamieńsk – 22 km
Piekarczyk Wojciech, 1953, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 22 km
Płóciennik Marlena, 1973, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 22 km
Przesmycki Karol, 1987, Sieradz – 22 km
Stefańska Dorota, 1980, Zduńska Wola – 22 km
Tabaka Zbigniew, 1981, Goszczanów – 22 km
Wojtysiak Marcin, 1975, Sieradz – 22 km
Ziętek Bartłomiej, 1996, Chajew – 22 km
Żórawski Kacper, 1997, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 22 km
15. Bartosik Krzysztof, 1977, Zduńska Wola – 20 km
Florczak Wiesław, 1952, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 20 km
Graś Damian, 1981, Sieradz - 20 km
Kędzierski Jarosław, 1977, Łódź, KKR „KM” – 20 km
Kierniakiewicz Krzysztof, 1983, Sieradz – 20 km
Kopka Beata, 1970, Sieradz – 20 km
Kucharski Damian, 1990, Zduńska Wola – 20 km
Pogocki Seweryn, 1979, Zelówek, Bieging Team Zelów – 20 km
Sosnowska Patrycja, 1993, Duszniki – 20 km
Sosnowski Rafał, 1994, Duszniki – 20 km
Wągrowski Piotr, 1990, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 20 km
Wilk Sławomir, 1977, Łódź, KKR „KM” – 20 km
16. Nitka Magdalena, 1997, Sieradz – 18 km
Okoński Wojciech, 1996, Warta – 18 km
Przyciasa Paweł, 1986, Sieradz – 18 km
17. Dembska Kamila, 1996, Sieradz, City Fitness Club – 16 km
Górzny Kamil, 1996, Sieradz - 16 km
Kryściak Marcin, 1982, Ostrów, Partnertech – 16 km
Kuras-Smolnik Magdalena, 1979, Chojne, Sieradzbiega.pl – 16 km
Marczewska Sylwia, 1978, Zduńska Wola – 16 km
Ubych Mariusz, 1988, Łódź, Fizjo Plus Running – 16 km
Wróblewski Piotr, 1972, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 16 km
Zakrzewski Rafał, 1979, Grabowiec, Partnertech – 16 km
18. Dawiduk Aneta, 1974, Sieradz – 14 km
Izydorczyk Hubert, 1993, Duszniki – 14 km
Kapuścik Beata, 1991, Zduńska Wola – 14 km
Kiedrowski Sylwester, 1976, Zduńska Wola – 14 km
Kolasińska Katarzyna, 1978, Łask – 14 km
Pietrucha Grzegorz, 1965, I LO Sieradz - 14 km
Rochowiec Karolina, 1996, Sieradz, KITA TEAM – 14 km
Staszczyk Maria, 1990, Sieradz – 14 km
Szewczyk Michał, 1980, Zduńska Wola – 14 km
Wagner Natalia, 1986, Sieradz – 14 km
Woźniak Robert, 1993, Strupiny – 14 km
19. Badowski Krzysztof, Zelów, Bieging Team Zelów – 12 km
Błasiak Tomasz, 1962, Sieradz – 12 km
Chróścicka Sara, 1989, Sieradz – 12 km
Gnysiński Jacek, 1960, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 12 km
Jagodziński Szymon, 1990, Sieradz – 12 km
Jeziorny Maciej, 1982, Sieradz – 12 km
Kaczmarek Mariusz, 1996, Sieradz – 12 km
Pelian Mariusz, 1986, Zelów, Bieging Team Zelów – 12 km
Podgórski Michał, 1973, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 12 km
Złomańczuk Adam, 1974, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 12 km
20. Błaszczyk Rafał, 1969, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 10 km
Ciepłucha Artur, 1974, Tumidaj, Sieradzbiega.pl – 10 km
Ciołek Tomasz, 1969, Sieradz – 10 km
Cłapa Emilia, 1990, Sieradz – 10 km
Danielewski Dariusz, 1965, Warta – 10 km
Filipczak Konrad, 1986, Zduńska Wola, KP PSP Zduńska Wola – 10 km
Antosik Jakub, 1996, Sieradz, Sieradzbiega.pl SB – 10 km
Jasianek Zbigniew, 1959, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 10 km
Kaczmarek Natalia, Sieradz – 10 km
Kędzierski Przemysław, 1994, Proboszczowice – 10 km
Konieczny Piotr, 1974, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 10 km
Kordelas Grzegorz, 1950, Łódź – 10 km
Kowalski Włodzimierz, 1955, Łódź, Łódź Running Team – 10 km
Krzymianowski Paweł, 1965, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 10 km
Latus Kamila, 1986, Widawa, Sieradzbiega.pl – 10 km
Mann Mariusz, 1986, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 10 km
Marczak Bartłomiej, 1991, Zgierz, SkoczkowiezLodzi.pl - 10 km
Masłowska Monika, 1990, Sieradz – 10 km
Mądraszek Karolina, 1996, Widawa, SkoczkowiezLodzi.pl – 10 km
Leśniak Konrad, Sieradz – 10 km
Molski Witold, 1984, Sieradzbiega.pl – 10 km
Obałka Szymon, 1953, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 10 km
Olejniczak Krzysztof, 1991, Miedźno, Sieradzbiega.pl – 10 km
Perdek Robert, 1980, Sieradz – 12 km
Pipia Piotr, 1991, Sieradz – 10 km
Pytel Mateusz, 1990, Sieradz – 10 km
Rech Andrzej, 1958, Łódź, Łódź Running Team – 10 km
Różański Henryk, 1949, Sieradz, Sieradz biega.pl - 10 km
Sadowski Michał, 1976, Zduńska Wola, BBL Zduńska Wola – 10 km
Sewerynek Michał, 1978, Kamieńsk, Aktywni Kamieńsk – 10 km
Siemiński Sławomir, 1978, Sieradz – 10 km
Sitek Elżbieta, 1990, Sieradz – 10 km
Szaflik Anna, 1975, Łask – 10 km
Szaflik Mariusz, 1972, Łódź, Łódż Running Team – 10 km
Szymańska Magdalena, 1990, Sieradz – 10 km
Szymański Dariusz, 1966, Sieradz – 10 km
Walczuk Marcin, 1976, Brzeźnio, Sieradzbiega.pl – 10 km
Wdowiak Maciej, 1998, Sieradz, City Fitness Club – 10 km
Włochacz Piotr, 1981, Sieradz, Sieradzbiega.pl – 10 km
Wojnar Maciej, 1980, Zduńska Wola – 10 km
Ziółkowska Karolina, 1993, Bartochów – 10 km



PODZIĘKOWANIA
Jako organizatorzy chcieliśmy serdecznie podziękować:
- wszystkim biegaczkom i biegaczom za przybycie i udział w Crossie
- mieszkańcom Sieradza i okolic, rodzinom, znajomym i wszystkim, którzy przybyli w sobotnie południu kibicować uczestnikom
- Panu Prezydentowi Pawłowi Osiewale, który objął patronat nad biegiem oraz ufundował medale oraz puchary dla uczestników Crossu
- Partnerom: ESKULAPOWI, ALE, Okręgowej Spółdzielni Mleczarskiej WART-MILK z Sieradza, City Fitness Club na czele z Ewą Osmulską, firmie BRUBECK,
- sieradzkiemu MOSIR-owi, jego pracownikom, a w szczególności pani Marek
- Patronom medialnym - Naszemu Radiu, zwłaszcza w osobie Michała Sieczkowskiego oraz Nad Wartą i red. Piekarczykowi
- podmiotom, które nas wspomogły: Wodomierze Tomasza Ciołka, DAWEX Dariusza Szymańskiego, Polskiemu Komitetowi Pomocy Społecznej, FIZJOMOTION Klaudyny Zasińskiej (masaże), MEDYK ERKA Sawicka, Herc, firmie MOULDING z Sieradza
- komendantowi Straży Miejskiej w Sieradzu, dyrektorowi Szpitala w Sieradzu
- Sławkowi i Piotrkowi za pomoc informatyczną i graficzną
- Monice, Magdzie, Oli, Mario, Sebie, Żanecie - koleżankom i kolegom z GB Sieradz biega (oni wiedzą za co :) )

Dziękujemy raz jeszcze wszystkim ww. i zapraszamy za rok na II Sieradzki Cross Towarzyski :)

Grupa Biegowa "Sieradz biega"
Film   
Cross - zdjęcia cz 1   
Cross - zdjęcia cz 2   
Cross - zdjęcia cz 3   
Cross - zdjęcia cz 4   
Cross - zdjęcia cz 5   
Cross - zdjęcia cz 6   
Cross - zdjęcia cz 7   
Cross - zdjęcia cz 8   
Cross - zdjęcia cz 9   
Cross - zdjęcia cz 10   

Relacja Marcina z Orlen Warsaw Marathon

27 kwietnia 2015 r.
Start w Orlen Warsaw Maraton nie był w moim planie na ten rok, nawet nie był w planie na przyszły rok . Pakiet startowy wygrałem w konkursie tydzień temu i musiałem podjąć szybką decyzje, czy dwa tygodnie wystarczy na regenerację po udanym starcie w maratonie w Dębnie.
Podjąłem decyzję że pobiegnę, ale na luzie, bez spinki i taki był plan. Tydzień do zawodów a ja nawet nie byłem przejęty, lizałem jeszcze rany po Dębnie ;) Miałem na koncie raptem dwa treningi, ok 10 i 20 km. Zrobiłem w środę jeszcze spokojnie dyszkę i to by było na tyle, czy wystarczy ?
Dieta na kilka dni przed startem różniła się od codziennej, na każdy posiłek postanowiłem jeść makaron i tak aż do soboty z małym wyjątkiem, w piątek nie mogłem się opanować kuszącemu zapachowi swojskiej, jeszcze ciepłej kiełbasy z domowej produkcji ;)
Na sobotę po południu zaplanowałem wyjazd do Warszawy. Pakiet miałem już odebrany przez kolegę Mirka ( serdecznie jeszcze raz pozdrawiam ) a więc nie musiałem się spieszyć. Nocleg miałem zapewniony także przez niego a więc "full wypas" Szybka kolacja , oczywiście makaron i pogaduchy na temat biegu, biegów i taktyki. W głowie urodziło się, a może tak Negative Split ? Nigdy nie biegałem z narastającym tempem, lubię eksperymentować .Szybka kalkulacja i jest decyzja. Biegnę 0-3 km w tempie 5:05, kolejne kilometry do 14 km w tempie 5:00. Od 15 do 28 w tempie 4:56 a od 29 km w tempie 4:51 i tak już do końca. Planowane przybycie wg kalkulatora 3'28'30 ( wziąłem poprawkę na korki przy punktach żywieniowych i ewentualne korzystanie z toalety )
Wstałem w niedzielę rano o 6, kawka i dwie bułeczki z miodem przegryzane bananem i na deser baton energetyczny powinny wystarczyć. W kieszeni cztery żele przygotowane na 8, 16, 24 i 32 kilometr a na 15 i 25 tabletki do ssania.
Z Mirkiem udaliśmy się na kolejkę podmiejską ( środki komunikacji dla zawodników w Warszawie były za darmo za okazaniem numeru startowego ) i udaliśmy się w kierunku stadionu narodowego.
Po przybyciu na miejsce wielkie "łał" ! Zawodników, kibiców, obsługę można liczyć w tysiącach. Wejście na miasteczko tylko dla zawodników. Wielkie namioty przygotowane na depozyt, przebieralnie robią wrażenie. Obsługa każdego uczestnika załatwia ekspresowo. Przebieramy się, szybka fotka i zdajemy worki do depozytu.
Udajemy się na linię startu 40 minut przed rozpoczęciem i rozchodzimy się z kolegą w swoje sektory. Postanawiam zrobić rozgrzewkę, trochę potruchtać i się rozciągnąć. Znalazłem swoją strefę ( 3'30 - 3'45 ), do startu pozostało kilkanaście minut. Dla mnie to czas na medytację ;)
Start, balony w górę i jedziemy. Na początku troszkę tłoczno, trzeba się przeciskać ale to tylko przez 2 km. Tempo utrzymuję. Staram się pić na każdym punkcie, a te , rozlokowane co ok 3,5-5 km. Woda , izotonik, mokra gąbka, banany i czekolada, jest w czym przebierać. Pomiary czasu co 5 km . Na trasie oczywiście kibice ale miałem wrażenie że było ich mało, rok temu w Łodzi było ich więcej a to jak wiadomo trzecia noga biegacza ;) Były za to kapele rockowe, chyba 33 o ile dobrze pamiętam które dopingowały swoją muzyką, super sprawa , od razu przypomniał mi się połmaraton w Bydgoszczy 2014.
Od początku zawodów mżyło, niebo zachmurzone, biegło się lekko. Czas na "połówce" 1'46'08 szybka analiza i coś mi wychodzi że za wolno no ale przecież mam przyspieszać od 29 km. Ok 200 m przede mną baloniki na 3'30 a więc nie jest źle.
22 km trasy po lewej stronie ktoś wystawia swój stolik i polewa wodę do kubków, miły gest mieszkańców dla spragnionych. Tak patrzę i twarz jakaś znajoma, głos, to Tomasz LIS polewa wodę do kubków . Szybkie pozdrowienia, podziękowania i dalej w drogę. Na 23 km ktoś do mnie woła, odwracam się i poznaję kolegę z pracy w Nowym Glinniku. Pobiegliśmy razem ok kilometra, szybka rozmowa jaki czas planuje i się rozstaliśmy.
Od 12 kilometra zaczęły mnie pobolewać kolana, obydwa na raz. Zacząłem myśleć co się mogło stać, w głowie od razu pojawił się DNF ale nie, nie może nic się stać. 35 kilometr, kontrola tempa na zegarku i jest coraz gorzej, spada. Kolana bolą coraz mocniej, postanawiam 100 m przejść. Czyżby ściana? Nie, to nie może być to ale chyba jednak...Idę, biegnę, biegnę, idę. Ostatnie 7 km jest ciężkie. Podłączam się do dwóch biegaczy, jeden z nich biegnie a drugi go zającuje. Cały czas coś mówi, pośpiesza, motywuje, opieprza ;) W to mi graj, trzymam się ich. Na moście Świętokrzystkim kolejny kryzys a to bodajże 41 km. Idę, nogi jak z ołowiu, nie mogę ich zgiąć w kolanach, czuję się jakbym szedł na szczudłach. 100 m marszu i zryw, teraz już wiem że meta jest blisko. Przed metą w tłumie kibiców słyszę głośne dopingowanie, to siostra z synami mnie wspiera na ostatnich metrach.
Wbiegam na metę z czasem 3'38'01
Zadowolony że udało się ukończyć, trochę zły że taktyka nie wyszła ale wiem co musze naprawić na przyszłość. Tłumaczę sobie że to 2 tygodnie po Dębnie...jestem wytłumaczony ;)

Podsumowując:
Impreza bardzo udana. Organizacja, miasteczko maratońskie, odżywianie na najwyższym poziomie. Pierwszy raz nie stałem w kolejce do toi-toia, były wszędzie. Pakiety startowe bardzo bogate.
Polecam wszystkim niezdecydowanym. Jeszcze kiedyś tam zawitam :)

Tomek Jasiewicz zdobył Koronę Maratonów Polskich

24 kwietnia 2015 r.
Startem w Dębnie Tomek zapewnił sobie Koronę
Warunkiem jej zdobycia jest ukończenie maratonów w Dębnie, Krakowie, Warszawie, Pozniu i Wrocławiu w ciągu kolejnych dwóch lat kalendarzowych (w ciągu 24 miesięcy, licząc od daty pierwszego ukończonego maratonu)
Tomkowi się to udało :)
- 2013-09-15, XXXI Wrocław Maraton, 3.12.31
- 2013-10-13, 14 Poznań Maraton, 3.21.06
- 2014-05-18, XIII Cracovia Maraton, 3.08.55
- 2014-09-28, XXXVI Maraton Warszawski, 3.07.37
- 2015-04-12, 42. Maraton Dębno, 3.14.08

Gratulacje!
więcej o Tomku   

Relacja Jędrzeja z maratonu łódzkiego

20 kwietnia 2015 r.
W życiu chyba każdej biegacza nadchodzi moment, gdy chce osiągnąć coś więcej, przejść na kolejny poziom. Chęci na zdanie ‘biegowej matury’ były już dużo wcześniej, lecz dopiero teraz udało mi się podejść do egzaminu, ale po kolei.
Jeszcze w roku 2014 postanowiłem zapisać się na Łodź Maraton Dbam o Zdrowie, który miał być rozegrany 19 kwietnia roku następnego. Długo się nad tym jakoś nie zastanawiałem. Teraz tylko wypadałoby się jakoś zacząć przygotować, tak więc już od 5 stycznia rozpocząłem plan przygotowawczy. Niestety już pod koniec stycznia wypadły mi prawie trzy tygodnie treningów przez kontuzję, a mianowicie stan zapalny w stopy. Nie mogłem sobie do końca poradzić z tym bólem, a fakt, że maraton jest coraz bliżej jeszcze bardziej mnie dobijał… Następnie na początku marca zaczęły się problemy z piszczelem, z którym uporałem się w niecałe dwa tygodnie, a dzięki pomocy Moniki ból już zniknął na dobre.
Przygotowania do maratonu jak widać miały swoje wyżyny i niziny. Mimo to robiłem wszystko, by przed maratonem być gotowy w 100%. Odpowiednia dieta, dodatkowe ćwiczenia wzmacniające i pozytywne nastawienie. To wszystko miało sprawić, że spróbuje w debiucie polecieć na pogranicze czterech godzin. Jak się później okazało ‘egzamin’ był trochę trudniejszy niż się spodziewałem.
Tydzień przed startem zachorowałem – temperatura, osłabienie. No kurde, znowu coś… Nie będę tu na nic zganiał, ale na starcie na pewno mogłem odczuwać skutki osłabienia choroby, nic na to nie poradzę.
Taktyka zakładała, że przez cały dystans lecimy razem z Kacprem z lekko narastającym tempem. Wszystko szło pięknie, żadnego dyskomfortu i innych przeciwwskazań. Wiatr na trasie i jednak mocno pofałdowana trasa łódzka dawały się trochę we znaki. Przy 32 km oglądając się za siebie zauważyłem, że Kacper jest już trochę za mną. Nie chciałem się zatrzymywać, bo wiedziałem, że będę miał problem z ponownym ruszeniem, a i dobrze wiedziałem, że Kacper nie będzie mi miał tego za złe, więc pobiegłem dalej. Tak biegłem jeszcze z zającami na 4 godziny aż do 34 km, wtedy to zaczął się prawdziwy biegowy test. Musiałem się zatrzymać i maszerować. Ściana, którą znałem tylko z opowieści. Można o tym mówić tysiące godzin, a i tak nie będziemy wiedzieć co to tak naprawdę jest, dopóki sami tego nie zaznamy. Szedłem i biegłem pół na pół. Miałem multum myśli w głowie, oczywiście tych złych. Około 38 km kryzys poniekąd udało się zażegnać. Siły mi wróciły na tyle, że mogłem znów biec w granicach tempa 6’40. W momencie, gdy chciałem się poddać miałem dosyć tego wszystkiego. Lecz, gdy na spokojnie pokonałem tę przysłowiową ścianę chciałem ukończyć bieg z uśmiechem na twarzy. Rozmawiałem z ludźmi, tymi na trasie i tymi którzy dopingowali. Już nie szedłem, a biegłem i uśmiechałem się, myśląc o tym, że za chwilę zostanę maratończykiem. Czas odgrywał już drugorzędną sprawę.
Ostatnie metry, już widzę znajome twarze, które do mnie krzyczą. Koledzy i koleżanki z grupy robią mi zdjęcia, a ja dowiaduje się o tym dopiero po biegu. Kompletnie nie wiedziałem co się dookoła mnie dzieje, bo już myślałem tylko o tym, że zaraz wbiegnę do Atlas Areny. Emocje szargały mną niemiłosiernie, a parę kropli łez w tunelu pojawiły się ze szczęścia. To było cudowne uczucie i mam nadzieję, że uda mi się go jeszcze kiedyś doświadczyć. Dziękuję wszystkim, którzy ze mną byli i mnie wspierali, fizycznie i mentalnie. 4:18:51 włączając w to trochę marszu to i tak jak dla mnie rewelacyjny wynik na debiut. Wiem tyle, że to nie jest mój ostatni maraton. Nabrałem jeszcze większego szacunku do tego dystansu i na pewno podejmę jeszcze z nim rywalizację.
Do zobaczenia!

Relacja Artura z maratonu w Dębnie

12 kwietnia 2015 r.
Dębno to jeden z dwóch – obok Poznania - maratonów, do których zbieram się od 3 lat. W sumie najdalej położony (ok. 400 km). Jakoś nie chciało się jechać tak daleko. Ale w tym roku postanowiłem spróbować, wabiony perspektywą jednej z najszybszych tras maratońskich na świecie. Słyszałem, że to nieco podupadający maraton, ale ciągle elitarny, cieszący się uznaniem maratończyków od wielu lat. Po wzięciu udziału w zawodach, podzielam te opinie. Miasto żyło zawodami.
Wybraliśmy się więc z kolegami z Bieging Team Zelów do tej biegowej mekki. Podróż długa, ale w miłym towarzystwie minęła w miarę szybko.
Miasto niewielkie, aż dziw, że od ponad 40 lat dają tam radę organizować maraton. Ale od razu widać profesjonalne podejście do organizacji. Odbiór pakietów sprawny, pakiet startowy bogaty (choć z drugiej strony startowe jest chyba najdroższe spośród wszystkich maratonów w Polsce, więc wypadałoby coś dać nam biegaczom w zamian :) ). Noc w hotelu, rozmowy o biegu, nawadnianie, w miarę spokojna noc i dzień startu.
Teraz nieco o biegu. Plan do Dębna zrealizowałem w 85%. Wypadły 2 tygodnie, więc nie udało się do końca przygotować. Odbiło się to na ostatnich 5 km maratonu. Planem było złamanie 3.15, ale brałem i 3.20-3.25 przed startem.
Słowem, które najczęściej padało w przeddzień startu i w dniu zawodów było słowo „wiatr”. Do wiatru jestem przyzwyczajony, więc wydawał mi się sprawą drugorzędną. Jakieś tam porywy przed biegiem były, ale bez przesady.
Ruszyliśmy. Pierwsza część dystansu prosta, nieco z górki, biegło się miło i przyjemnie. 10 km – 45.20. Dużo za szybko. Krótka analiza w głowie i decyzja – czemu nie zaryzykować i nie iść w tym tempie. 21 km – 1.34.43. Rewelacja :) Jak utrzymam, złamię 3.10. Nogi ciągle „podawały”.
Ciągnę więc dalej w tempie ok. 4.30. Znów wybiegamy za Dębno. Wiatr, który nie przeszkadzał tak bardzo w pierwszej części biegu, zaczyna jednak doskwierać. Na 22 km zaczynam czuć narzucone tempo. Ale do 30 km utrzymuję je na wynik w granicach 3.10.30. Czekam, kiedy mnie „trzepnie”, bo zawsze wcześniej czy później to następuje :). Do 35 km w miarę daję radę. Wiatr przeszkadza już bardzo wyraźnie. Tempo spada do 4.39 – 4.45, ale ciągle biegnę na 3.11-3.12. Nogi są ciężkie. Wydaje się, że biegnę szybko, ale na kolejnych km sprawdzam zegarek, a tam tempo spada. Na 39 km spada już do 5.05. Trzy ostatnie kilometry to bieg w tempie ok. 5.30-5.40. Tu wychodzi te brakujące 15% z planu treningowego do Dębna. Ostatnie 10 km to strata ponad 4 minut. Szkoda, ale co zrobić – tak w maratonach bywa. Nie dało się biec szybciej. W pewnym momencie zaczynam się obawiać, że wpadnę na metę kilka sekund po 3.15, więc przyciskam ostatnie 300-400 m i padam na mecie. Jak zawsze :). Ale wiem, ze 3.15 złamałem.
Wynik cieszy, choć to tylko kolejny etap do złamania 3.00 w maratonie. Będzie to trudne, latka lecą, ale trzeba mieć cel i wierzyć w jego realizację.
Następny maraton dopiero we wrześniu. Kilka pomysłów na odpowiednie przygotowanie już jest :)

V Półmaraton Pabianicki – ostatni test przed maratonem - relacja Jędrzeja

30 marca 2015 r.
Na trzy tygodnie przed startem docelowym na wiosnę wybieramy się z Grupą do Pabianic na piątą już edycję półmaratonu. Mimo iż czuję się dobrze, postanowiłem nie szaleć na starcie i potraktować ten bieg jako dobry test. Tak też zrobiłem z czego jestem bardzo zadowolony.
Zacząłem wedle planu, czyli w średnim tempie 5’25-30, które chciałem utrzymać do piętnastego kilometra. Na piątym kilometrze dołączył do mnie Mateusz, który debiutował na tym dystansie. Z racji tego, że jestem straszną gadułą i nie biegłem jak na moje możliwości szybko, to postanowiłem ‘umilić’ czas koledze gadając ile wlezie, by nie myślał za bardzo o biegu. Biegło się bardzo równo i przyjemnie. Mimo wcześniejszej zapowiadającej się złej pogody, było idealnie na życiówki. Po piętnastym kilometrze zacząłem realizować drugą część planu, czyli wystrzelenie rakiety. Gdy tylko minąłem tablicę informującą o tym, że zostało sześć kilometrów wystartowałem ile sił w nogach. Tempo wynosiło mniej więcej 4’40. Biegło się bardzo dobrze, sił w nogach było mnóstwo. Na ostatnim kilometrze, za małą ‘namową’ kolegów z Zelowa (pozdrawiam!) postanowiłem przypiłować ile się da, bijąc przy tym swój rekord na odcinku jednego kilometra, który wynosi teraz 3 minuty i 43 sekundy. Warto dodać, że to przecież ostatni kilometr zawodów!
Bieg uznaję za bardzo udany. Jeśli tylko zdrowie się nie pogorszy to jestem przekonany, że maraton pójdzie wedle planu. Choć tak naprawdę ten jest jeszcze w fazie przygotowawczej, gdyż musimy z Kacprem ustalić szczegóły.
Pozdrawiam!
Jędrzej

Pabianicki odlot :) ( niespodziewany) – relacja Sebastiana

30 marca 2015 r.

Powiem tak - obawiałem się trochę tego biegu. Ostatnie 3 tygodnie to walka z lekkim urazem lewej nogi i w związku z tym nieregularne treningi. A za trzy tygodnie maraton....
Pabianicki półmaraton to mój ulubiony, tutaj debiutowałem, trasa prosta i płaska ,no mały wiadukt, ale po nim już tylko w dół Emotikon wink. Więc jak tu nie pobiec. Trzeba było. Plan miałem żeby złamać 1:40 więc średnim tempem 4:44. Patrząc na moje ostatnie treningi nie nastrajało to optymistycznie, dla osiągnięcia takiego wyniku. Pomyślałem co będzie, to będzie, byle poniżej 1:45. W niedzielę rano jedziemy z kolegą Piotrkiem, który debiutował w połówce. S-8 i w pół godziny jesteśmy na Mosirze w Pabianicach :)
Ekipa powoli się zbiera, przebieramy się, rozgrzewka i na start. Ruszamy , wiadomo tłum niesie więc 1 km – 4:32. Myślę za szybko, ale jednocześnie nie czuję ,że „brakuje mi tlenuw rękach” (Takie moje subiektywne odczucie, kiedy ruszam za szybko i mam „mrowienie” ramion). 2 km – 4:30, kurde nic się nie dzieje, oddech dobry, „pikawka” pracuje należycie, no to olać założenia , najwyżej mnie zetnie :) Tak sobie równo biegłem do 7-8 km, kiedy dołączył do mnie Jarek z BBL Zduńska Wola. Wymieniliśmy parę zdań, bo jednak tempo nie było konwersacyjne i lecieliśmy razem do 13 km, kiedy zaliczyłem mały kryzys, Jarek mi odskoczył i ostatecznie skończył półtorej minuty przede mną. Gratulacje, debiut niesamowity. Jednak zanim dobiegłem do wiaduktu najgorsze minęło, a po agrafce na 16 km wiedziałem już, że lecę na życiówkę. 17-20 km to średnie tempo 4:40. Wpadam na stadion, lekkie mroczki przed oczami, ale przecież już teraz nie odpuszczę. Finisz nie był imponujący ale ostatni km 4:34 więc i tak dobrze .Czas 1:37:35, ,edal na szyi wisi, piątki z kolegami, woda w gardle i jest „full wypas”. Porozciągałem się trochę, odsapnąłem i potruchtałem z powrotem na trasę, wypatrywać Piotrka, który miał biec z pacemakerami na 2:00. Już są i lecą równo jak w zegarku. Dołączam się się i zagrzewam Piotrka do walki o złamanie 2h. Udaję mu się :) Debiutuje z wynikiem równo 1:59. Wielkie gratulacje !! Emocję są ogromne, Sieradzbiega dali czadu dzisiaj, szczególnie Marcin :)
Wracamy do domu, żona dzwoni, że gaz się skończył, oczywiście w niedziele. No to co, za życiówkę trzeba rodzinę do restauracji zabrać. Tiramisu i kawa na deser, tego mi było trzeba. Życiówka poprawiona o 4min i 40s. Można świętować.
Pabianicki półmaraton już nie jest z dopiskiem ZHP, ale nic się nie zmieniło. Nadal idealnie. Do zobaczenia za rok :)

Los Angeles Marathon - relacja Mariusza

18 marca 2015 r.
LA Marathon - brzmi ciekawie, tak więc musi być ciekawie. W końcu maraton w Mieście Aniołów.
Nie wiem, od czego zacząć pisać. Najważniejsze jest to, że był to mój najlepszy maraton (do porównania miałem Chicago Marathon i Paris Marathon). Nie mam na myśli wyniku, bo on nie należy do najlepszych, ale wszystko inne, organizacje, atmosferę.
Zacznę od początku. Miałem okazje biegać już wcześniej w LA, ale nie spotykałem wielu biegaczy, może nad oceanem, już więcej wzdłuż plaży. Ale w dzień odbioru pakietu już można było poczuć jednak atmosferę dobrego maratonu - tysiące biegaczy w jednym miejscu. Już na wejściu w informacji odnośnie pakietów, wolontariuszka wiedziała, gdzie jest Polska, nawet u nas była :) i stwierdziła, że jest bardzo zimno :) Faktycznie, w LA zima na całego - 31 stopni. Odebraliśmy numery. Piszę odebraliśmy, ponieważ moja siostra stwierdziła, że też pokona maraton :)
Expo biegowe wielkie, ale z tym się już spotkałem przy tak wielkich imprezach – wykłady, konkursy spotkania z biegaczami. Można dwa dni spędzić w expo i poczuć raj biegowy dla gadżieciarzy minimalistów - każdy coś tu znajdzie. Sobotni wieczór przed maratonem, hmm właśnie tutaj coś pięknego - cała trasa od Doger Stadium, gdzie znajdował się start, aż po Santa Monica, gdzie była meta, wzdłuż trasy maratońskiej biły laserowe światła w kierunki nieba, widok ze wzgórz Los Angeles nie do opisania, brak słów.
Dzień startu. Trzeba wstać o 4.00, maraton zaczyna się o 6.50, wejścia do sektorów zamykane o 6.30, zajechaliśmy na stadion i tutaj się zaczęło - atmosfera na pełnym luzie. Spotykałem się ze stresem na przednim maratonie, ale tutaj wszyscy na pełnym luzie, brakowało barbecue i piwa, hod dogi były na trasie :) Oczywiście troszkę się spóźniłem na wejście do swojego sektora, ale nic nie dzieje się bez przyczyny. Przed wejściem spotkaliśmy dwóch kolegów biegaczy z Polski :) Miła sytuacja. Poszyliśmy razem już na start.
Bardzo dużo ludzi - około 28.000, przy wschodzie słońca hymn USA, niesamowite odczucie. Zapanowała cisza, powiewały flagi USA.
Rozpoczęliśmy maraton. Planowałem zakończyć w granicach 3:25 -3. 28, ale już przy starcie trzeba jednak dość mocno się przeciskać do przodu i tak przez 6-7 km. W sumie od początku miałem sporo siły i dobrze mi się biegło. Byłem pewien, że w końcówce uda mi się jednak przyspieszyć, ale o tym później.
Lecimy w kierunku Down Town LA, China Town, a następnie na Sunset Bulwar. Zawsze można ponarzekać i tutaj mogę powiedzieć, że troszkę mocniejszych podbiegów było. Oczywiście nie ma co przesadzać - jest odlot pełen :) Biegniemy aż do Hollywood. Z trasy widać słynny napis na wzgórzach, wszystko nadawało klimat, Sunset Bulwar jest bardzo długi. Kolejno biegniemy aleją gwiazd, mijamy Dollby Theater, w którym przyznawane są Oskary, następnie West Hollywood i trasa skręca na Beverly Hills. Już poczułem jednak, że rekordu życiowego nie zrobię, tak więc postanowiłem bezpiecznie cieszyć się z biegu.
Temperatura skoczyła wysoko. Niby wcześnie - 9 rano, ale czekałem tylko od punktu z wodą do punktu z wodą. Nadeszły ostatnie 7 km, które zawsze uwielbiam. Ciekaw jestem, którą nogę złapią skurcze. Co prawda nie złapały mnie, ale jednak opadłem z sił. Postanowiłem sobie lekko przytruchtać aż do mety, w St Monica. Kiedy wyłonił się ocean, wiedziałem że już blisko, szczerze cieszyłem się, nie miałem już siły. Wzdłuż głównej ulicy w St Monica Ocean tysiące kibiców dopingowały. Ucieszony wpadłem na metę.
Medal, jaki otrzymałem jednak wynagrodził i dodał taką kropkę w tym wszystkim i potwierdził mega imprezę. Z ciekawostek - w maratonie wzięła udział szkoła biegania w Los Angeles (3000 biegaczy), 12-13 letnie dzieci biegające maraton i to w czasie poniżej 4h :) Mają moc.
Usiadłem sobie z boku i obserwowałem ludzi kończących maraton. Maraton skończyła grupa strażaków w pełnym ubraniu z butlami tlenowymi, policjantka w mundurze (ludzie robili z nią zdjęcia, chociaż ledwo na nogach stała) oraz żołnierz w pełnym umundurowaniu z wielką flagą. Musiało być im gorąco, temperatura ponad 30, a nawet jeden biegacz z wojskowym plecakiem ciągnął za sobą oponę na łańcuchu. Nie mówię tutaj już o przebraniach, tak tak Elvis - on też był.
Tak sobie siedziałem, myślałem, rejestrowałem w głowie w oczekiwaniu na siostrę :) Ale jej również udało się ukończyć maraton, wielkie gratulacje. Organizacja - nie ma co pisać - pełen profesjonalizm, wszystko idealnie przygotowane. Po prostu mój najlepszy maraton. Czas jest moim drugim rezultatem w mych maratońskich startach. Wiem, że mogło być inaczej, ale inaczej to mocniejszy trening, a jednak się nie przyłożyłem. Ale tutaj wszystko na luzie było :) Mam wrażenie że jeszcze pobiegnę LA marathon. Pozdrawiam
Mario
o Mariuszu   

I Sieradzki Cross Towarzyski - zapisy zamknięte

12 marca 2015 r.
Limit 150 miejsc został wyczerpany w dniu 12 marca

Informujemy jednocześnie, że po weryfikacji uczestników w dniach 9-10.04 - w razie zwolnienia miejsc - zapisy zostaną wznowione do limitu 150 osób
Lista uczestników   

I Sieradzki Cross Towarzyski - zapisy ruszyły

2 marca 2015 r.
Od 2 marca ruszyły zapisy do Crossu
formularz zapisów: http://sieradzkicross.pl/zapisy.php

Regulamin
I Sieradzki Cross Towarzyski

1. CELE
- popularyzacja i upowszechnianie biegania jako najprostszej formy ruchu
- promocja miasta Sieradza
- integracja środowiska biegowego

2. ORGANIZATOR
- Stowarzyszenie Grupa Biegowa „Sieradz Biega”

3. PATRONAT
Prezydent Miasta Sieradza Paweł Osiewała

4. PARTNERZY
MOSIR Sieradz, ESKULAP, Nasze Radio

5. TERMIN i MIEJSCE:
25 kwietnia 2015, godz. 12-18, Park Miejski im. A. Mickiewicza w Sieradzu

6. FORMUŁA BIEGU
1. Wygrywa zawodnik/zawodniczka, który pokona największą ilość kilometrów w czasie trwania biegu, czyli między godz. 12 a 18. Każdy uczestnik Biegu sam liczy pokonane okrążenia i kilometry.
2. Każdy biegacz może w dowolnym momencie trwania zawodów wraz z końcem danej rundy opuścić trasę i w dowolnym momencie na nią wrócić i kontynuować bieg. Każde zejście z trasy i powrót na nią musi być odnotowane u organizatorów na linii startu/mety wraz z podaniem ilości pokonanych do tego czasu kilometrów i okrążeń.

7. TRASA
2 km runda w Parku Miejskim w Sieradzu
powierzchnia – 100% szuter
oznaczenia rundy co 500 m

8. UCZESTNICTWO
1. Uczestnikiem zawodów mogą być osoby, które do dnia 25 kwietnia 2015 roku ukończą 18 lat, zgłoszą się na biegu za pośrednictwem formularza na stronie http://sieradzkicross.pl/zapisy.php, zaakceptują regulamin oraz podpiszą przed zawodami oświadczenie o starcie na własną odpowiedzialność.
2. Warunkiem uczestnictwa jest również jego potwierdzenie drogą mailową lub SMS-ową do 10 kwietnia 2015 r.
3. Limit uczestników wynosi 150 (decyduje kolejność zgłoszeń)

9 ZGŁOSZENIA I WYDAWANIE NUMERÓW STARTOWYCH
1. Zgłoszenia dokonywane są wyłącznie przez Internet do dnia 10 kwietnia 2015 r. za pośrednictwem formularza na stronie http://sieradzkicross.pl/zapisy.php
2. Nie ma możliwości dokonania zgłoszenia po 10 kwietnia 2015 r. oraz w dniu zawodów
3. Weryfikacja zawodników, wydawanie numerów startowych odbywać się będzie 25 kwietnia 2015 w godz. 10.00 - 11.40 w Biurze Zawodów, które mieścić się będzie na sali gimnastycznej Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji w Sieradz, ul. Sportowa 1

10. OPŁATA STARTOWA:
Brak opłaty startowej

11. KLASYFIKACJE:
- klasyfikacja generalna kobiet
- klasyfikacja generalna mężczyzn
- najlepsza biegaczka Ziemi Sieradzkiej
- najlepszy biegacz Ziemi Sieradzkiej

12. NAGRODY:
- trzy pierwsze osoby w kategoriach generalnych kobiet i mężczyzn oraz najlepsza kobieta i mężczyzna Ziemi Sieradzkiej otrzymają pamiątkowe puchary. Przewidziane dodatkowe nagrody
- każdy biegacz, który pokona minimum 10 km otrzyma pamiątkowy, specjalnie bity na tę okazję medal
- przewidziany niewielki pakiet startowy
Warunkiem otrzymania nagród jest osobiste stawienie się na ceremonii wręczania nagród.

13. PROGRAM
10.00-11.40 - weryfikacja zawodników, wydawanie numerów i pakietów startowych
11.45 – rozgrzewka
12.00 – 18.00 – zawody
18.30 – wręczenie nagród
19.00 – zakończenie zawodów

14. KONTAKT
mail: cross@sieradzbiega.pl
513 009 350 - Artur Ciepłucha
602 478 393 – Rałał Błaszczyk

15. POZOSTAŁE USTALENIA I INFORMACJE
1. Organizator zapewnia napoje (woda źródlana) na trasie
2. Organizator zapewnia 3 szatnie oraz depozyt mieszczące się obiekcie Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji w Sieradz, ul. Sportowa 1, w bezpośredniej bliskości miejsca zawodów
3. Bieg odbędzie się bez względu na pogodę.
4. Każdy zawodnik zobowiązany jest do przymocowania numeru startowego z przodu na piersi; osoby, które nie dopełnią tego warunku nie zostaną sklasyfikowane.
5. Zawodnicy wyrażają zgodę na przetwarzanie ich danych osobowych dla potrzeb wewnętrznych Organizatora, a także wyrażają zgodę na wykorzystanie ich wizerunku w materiałach informacyjnych i reklamowych imprezy.
6. Organizator zapewnia ochronę danych osobowych zawodników zgodnie z wymogami ustawy z dnia 29 sierpnia 1997 r. o ochronie danych osobowych.
7. Akceptując niniejszy Regulamin, Uczestnik oświadcza, że nie ma żadnych przeciwwskazań zdrowotnych/lekarskich do udziału w zawodach.
8. Organizator Biegu zastrzega sobie możliwość zmian w Regulaminie, o których zobowiązany jest poinformować wszystkich uczestników na fan pagu na Facebooku (https://www.facebook.com/sieradzkicross) lub mailowo, przed rozpoczęciem imprezy.
9. Interpretacja niniejszego regulaminu należy do Organizatora.
zapisy   

III Bieg Powstańca, Dobra k. Łodzi – relacja Jędrzeja

22 lutego 2015 r.
Przyszedł taki moment w mojej amatorskiej karierze biegowej, w której po raz pierwszy wybrałem się na zawody, na których miałem już okazję gościć. Mowa tutaj o trzeciej edycji Biegu Powstańca. Rok temu, zaczynając swoją biegową przygodę, byłem tam na swoich drugich zawodach w życiu uzyskując wówczas 53 minuty i 37 sekund. Miałem więc okazję zobaczyć jaki progres zrobiłem przez ten rok i ile zdołałem osiągnąć poprzez treningi.
Pojechaliśmy nawet dokładnie w tym składzie co rok temu, czyli z Mariuszem i Sebastianem. Plan był taki, by złamać barierę 50 minut. Bardzo dobrze zdawałem sobie sprawę, że będzie to ciężkie ze względu na wymagającą trasę. Mowa tutaj o dwóch sporych podbiegach, w końcu bieg odbywał się na terenie Parku Krajobrazowego Wzniesień Łódzkich, jak i sporej ilości błota i śniegu, którą zapowiadali organizatorzy. Jak się później okazało błota była zdecydowanie więcej niż na poprzedniej edycji, ale to dobrze, bo bieg był dzięki temu ciekawszy.
Od samego początku w trójkę wystartowaliśmy dość mocno, wiedząc, że trzeba dobrze wykorzystać pierwszy kilometr, który wiódł asfaltem. Następnie zaczynał się już piach i wspominane już błoto. Pogoda również nam sprzyjała, gdyż nie było ani za ciepło, ani zbyt wietrznie. Podbiegi minęły zaskakująco szybko, starałem się za bardzo nie przywiązywać do nich uwagi i myśleć tylko o mecie. Przy zbiegach jak i na większości trasy trzeba było również walczyć z utrzymaniem równowagi przez chyba dobrze już znane błoto. Parę osób przegrało walkę i zaliczyło kąpiel błotną :)
Na ostatnim kilometrze uświadomiłem sobie, że jestem w stanie zbliżyć się do granicy własnego rekordu życiowego na 10km na asfalcie, więc korzystając z ostatnich kropli energii pomknąłem ile się tylko dało. Niestety brakło 9 sekund do wyrównania czasu, ale przecież nie o to dzisiaj chodziło. Skończyłem z czasem 46:46, czyli o 6 minut i 51 sekund lepiej niż rok temu! Plan został więc wykonany i tak w 200%, a i dobrze wiem, że jestem w stanie ładnie powalczyć o czas na wiosnę na atestowanej trasie.
Gratulacje dla Mariusza i Sebastiana – jest moc ! Dzięki za kolejny wspaniały wyjazd, za rok na pewno tam znów będziemy :)

Jędrzej

Jacek Gnysiński zwycięża w Plebiscycie sportowym "7 Wspaniałych"!

19 lutego 2015 r.
Przed chwilą dotarła do nas wiadomość o zwycięstwie naszego klubowego kolegi - Jacka Gnysińskiegow Plebiscycie sportowym "7 Wspaniałych" w kategorii "Wydarzenie"

Wydarzeniem tym był zaliczony w 2014 setny maraton

Serdeczne gratulacje od koleżanek i kolegów z GB Sieradz biega

więcej o Gali wręczenia nagród   

Mariusz Wieła trzeci w plebiscycie "Nad Wartą" !

1 lutego 2015 r.
Biegacz naszej Grupy - Mariusz Wieła zajął 3 miejsce w 26. Plebiscycie "Nad Wartą" na Najpopularniejszego Sportowca Ziemi Sieradzkiej w roku 2014.
Mario zgromadził 510 głosów. Zwyciężył sieradzki kajakarz - Przemek Szczepanik (655 głosów).
Z pozostałych naszych biegaczy - 7 miejsce zajął Wojtek Piekarczyk (111 głosów), 10 miejsce zaś Jacek Gnysiński (25 głosów)

W plebiscycie oddano 3295 ważnych głosów. Wręczenie nagród podczas gali "Dziennika Łódzkiego"
ostateczne wyniki: http://hermes.gratka-technologie.pl/glosowa…/…/31841,id.html

Serdeczne gratulacje od koleżanek i kolegów z GB Sieradz biega oraz podziękowania dla tych wszystkich, którzy oddali głosy na naszych biegaczy :)

Podsumowanie sezonu 2014 - Rafał

17 stycznia 2015 r.
Ociągałem się z napisaniem podsumowania minionego sezonu, bo po pierwsze musiałem nabrać do niego pewnego dystansu, a po drugie zdecydować się: to w końcu był udany, czy nie? Z jednej strony poprawienie „życiówek” w półmaratonie, maratonie i na 50 kilometrów, a z drugiej kontuzja, która najpierw moje bieganie zatrzymała, a później cofnęła do średniowiecza.
Ale po kolei, bo inaczej ta krótka forma prozatorska pogrąży się w chaosie i dygresjach. Przygotowania, które rozpocząłem już w grudniu pozwoliły na udane starty, mimo złych warunków pogodowych, niemal od początku roku (marzec): 5 kilometrów w Wiązownej i półmaraton
w Ostrowie Wielkopolskim.
Plan treningowy koncentrował się jednak na wiosennym maratonie – 18 maja w Krakowie czas: 3:36:45 i dotychczasowy rekord poprawiony o 9 minut. W czerwcu jeszcze lepiej – 50 kilometrów pokonane w czasie 4:29:35 i poprawa na tym dystansie prawie o pół godziny. Dalej był gorący lipiec
z biegiem po jarosławieckiej plaży, pierwszy start w biegu górskim (półmaraton w Izerach – 1:48:59), sierpień jak marzenie i wrzesień…Tu jednak muszę zrobić przerwę w opowiadaniu (niech będzie, że
w celu potęgowania napięcia) i wyjaśnić, że właśnie we wrześniu chciałem przebiec Maraton Warszawski poniżej 3 i pół godziny. Założenie więcej niż uzasadnione, biorąc pod uwagę sprawdzający półmaraton w Ciechocinku (24 sierpnia – 1:35:04) i przepracowane kilometry treningowe.
Ale jest takie powiedzenie, że jeśli chcemy rozśmieszyć los, to róbmy plany.
Po wrześniowym półmaratonie w Bydgoszczy los był z pewnością nieziemsko ubawiony. To był koniec mojego biegania, a nawet na pewien czas koniec normalnego poruszania, bo następne dwa tygodnie korzystałem z pomocy dwóch kul, kolejny tydzień z jednej, a później jeszcze kilka tygodni charakterystycznego „zaciągania” biodrem w czasie chodzenia i ćwiczeń rehabilitacyjnych. Uszkodzony obrąbek stawu biodrowego, najprawdopodobniej z powodu nakładających się mikrourazów.
Żałuję, że nie wystartowałem w Warszawie, ale jeszcze bardziej żałuję, że nie mogłem współuczestniczyć w setnym maratonie Jacka (dla mnie to najważniejsze wydarzenie sportowe 2014r.). Liczyłem, że półmaraton kościański zbliży mnie do 1:30:00 i szkoda, że nie miałem okazji tego sprawdzić. Chcę widzieć jednak mój miniony rok biegowy przez pryzmat trzech „życiówek”. Tym bardziej istotnych, że z powodu kontuzji „życiówkami” już zostaną. To był także pierwszy rok „biegającego Sieradza”, wynalezienia ”biegów towarzyskich”, a najważniejsze: udowodnienia ich skuteczności w cyklu przygotowawczym.
Zacząłem powoli truchtać – 6,8,10 kilometrów. Nie napiszę jakie mam plany, bo znowu los się ubawi…..ale zapisałem się na 10 kilometrów w Łodzi 19 kwietnia;)

Rafał
więcej o Rafale   

Podsumowanie sezonu 2014 - Tomek J.

15 stycznia 2015 r.
Pomimo tego, że biegam już od 6 lat - to rok 2014 był moim pierwszym sezonem biegowym, w którym zacząłem regularnie biegać-trenować w okresie zimowym, co uważam za swój osobisty sukces.
Głównym założeniem na rok 2014 były złamanie bariery 3h na dystansie 42km 195m oraz to, co sprawiało mi najwięcej frajdy - start w biegach terenowych długodystansowych.
W 4 próbach maratońskich dwukrotnie poprawiłem swój rekord życiowy, ale mimo tego nie udało się nawet delikatnie zbliżyć do granicy 3h.
3 godziny 7 minut 37 sekund to mój najlepszy czas jaki uzyskałem podczas 36 Maratonu Warszawskiego.
W tym samym czasie wystartowałem w ponad 20 biegach na dystansach od 2,5km aż do 100 km, ale było kilka, które na pewno będę zawsze mile wspominał:
- jednym z takich startów był I Bieg Maleński i moje pierwsze podium w amatorskiej przygodzie z bieganiem
- kolejnym był ultra maraton na dystansie 50km w Ozorkowie i walka przez ostatnie 10km biegu o 3 miejsce na podium
- wspólne wyjazdy na biegi między innymi do Bełchatowa, Dobrodzienia, Jarosławca gdzie biegaliśmy po plaży, pamiętne Malutkie oraz wyjazd do Karpacza z Jędrkiem i Mariuszem na dwudniowy maraton biegowy
- najważniejszym był jednak start i dotarcie do mety kultowego Biegu 7 Dolin na dystansie 100 km- na pewno jeszcze tam kiedyś wrócę
Główne cele na 2015 rok to jak najmniej kontuzji, a jak najwięcej biegania oraz wspólnych startów.
Po raz kolejny spróbuje pobiec poniżej 3 godzin w maratonie, ale sezon ten poświęcę pod dyktando biegów ultra z metą podczas 31 Supermaratonu w Kaliszu, gdzie chciałbym przebiec dystans 100km poniżej 10 godzin.
Tomek
więcej o Tomku   

Podsumowanie sezonu 2014 - Artur

13 stycznia 2015 r.
Sezon 2014 za mną
Ciężki rok, ale biegowo w sumie udany. W planach było złamanie 3.15 w maratonie i 1.30 w połówce. Z maratonem nie wyszło (3.18, Warszawa), ale jestem zadowolony. Forma była, ale jak każdy biegacz wie, jest jeszcze szereg innych czynników, które wpływają na wynik. Maraton w W-wie był udany, ale jednak nie był to dzień na 3.15 :) Z połówką się udało – 1.29.32 w Kościanie to dobry wynik.
2014 to rok, w którym startowałem najwięcej w swej 3-letniej amatorskiej karierze biegowej. 15 startów, w tym m.in. 3 maratony, 4 półmaratony, 1 x 15 km i 4 starty na 10 km. Nowością był start w sztafecie (Maraton Szakala), ale chyba za stary jestem na takie szybkie bieganie :) Najtrudniejszy bieg – maraton w Krakowie i półmaraton w Bydgoszczy. Dały popalić. Najbardziej udany to połówki w Pabianicach i Kościanie oraz maraton w Łodzi.
W 2014 r. przebiegłem według własnych wyliczeń 3397 km. Za dużo patrząc z perspektywy już 2015 r. W zeszłym rok trenowałem według planów, które sam przygotowywałem, a które było mieszanką wiedzy ogólnodostępnej i własnych koncepcji. Trzy maratony w 2014 r., które zmieściły się w czasie 3.18-19, pokazują, że czas zmienić nieco pomysł na trening. Dlatego w 2015 zdecydowałem się zrealizować gotowy plan, nakreślony przez mądrzejszych ode mnie. Jestem bardzo ciekaw, co z tego wyjdzie.
2014 r. to kolejny rok w towarzystwie sympatycznych koleżanek i kolegów z GB Sieradz biega, którzy motywują do pracy i biegania i od których można się nauczyć wielu rzeczy, niekoniecznie tylko z dziedziny biegania :)
2015 r. to będzie rok z mniejszą liczbą startów, z mniejszym kilometrażem, za to z szybszymi i bardziej wymagającymi treningami. W planach 3.05-3.10 w maratonie oraz 1.27 w półmaratonie. Jeśli się zbiorę, spróbuję też może złamać 40 minut na 10 km, ale szybkie bieganie to nie jest to, co lubię szczególnie.
Pozdrawiam
Artur
więcej o Arturze   

Podsumowanie sezonu 2014 - Marcin

11 stycznia 2015 r.
Rok 2014 to rok, w którym przestałem biegać a zacząłem....... ćwiczyć.
Sezon zacząłem z wielkim hukiem, półmaratonem w Pabianicach i nawet go ukończyłem w niemalże zakładanym czasie dwóch godzin, gdyby nie pomyłka peacemakera. No cóż, zabrakło 31 sekund, ale apetyt rósł, bo już wiedziałem, że za trzy tygodnie start w Łodzi na królewskim dystansie.
Bez większych przygotowań, długich wybiegań, postanowiłem spełnić swoje marzenie - ukończyć maraton. Założyłem sobie ukończyć, a jak się uda to poniżej 4,5 godziny. Udało się w 4:27 w nowych butach, niewyleczonym otarciem stopy. Dwa tygodnie później nabawiłem się kontuzji, co ograniczyło moje bieganie i starty na trzy miesiące.
Po podleczeniu wziąłem udział jeszcze w dwóch półmaratonach, w zawodach na dystansie 10 mil oraz 15 kilometrów. Były też starty na 5 i 10 kilometrów, za którymi nie przepadam ;)
Sezon zakończyłem 31grudnia w biegu sylwestrowym w Łodzi poprawiając wynik na 10 kilometrów.
Rok 2015 to nowe wyzwania. Chciałbym się skupić na startach na dłuższych dystansach, tych ulubionych - w półmaratonach i maratonach. Będzie też debiut w biegach górskich od półmaratonu zaczynając do biegów ultra włącznie, o ile rodzina, zdrowie i czas pozwoli.
więcej o Marcinie   

Podsumowanie sezonu 2014 - Mariusz

9 stycznia 2015 r.
Kolejny rok biegania to już dwa lata od kiedy postanowiłem sobie wyjść pobiegać, ciężko jest się zatrzymać, faktycznie raz się zacznie nie da się przestać, kilka dni bez biegania powodują obłęd w życiu :) dosłownie ciężko znaleźć sobie miejsce, mniej koncentracji. Tak przynajmniej miałem pod koniec listopada, kiedy nabawiłem się lekkiej kontuzji, co prawda najdłużej wytrzymałem około 10 dni bez biegania, z przymusu musiałem. Kontuzji nabawiłem się przez mojego psa, zbite kolano nie należy do takich co z tym można biegać. Ale dość o kontuzjach unikam tego, z kolanem już coraz lepiej, a rok biegania mogę dla siebie zaliczyć za bardzo udany jedne z najważniejszych startów, pokonywanie siebie samego. Tak wiec od początku wiedziałem że ten rok musi być wyjątkowy rozpocząłem go w Nowy Rok maratonem, a później już samo poleciało jeszcze jeden maraton kilka startów na 10 km, maraton w Paryżu, bardzo udany i kolejna lekcja biegów maratońskich, najdłuższe ostatnie kilometry w życiu podczas maratonu, do 36 km szło dobrze, później nauczka. Kolejny czas to przeanalizowanie tego, wyjazd do USA, i rozpoczęcie treningów szybkościowych, krótszych intensywniejszych, dołożyłem do tego dłuższe podbiegi miałem odpowiednie miejsce Salt Lake City Utah, Colorado, kilka mocniejszych akcentów treningowych aż w końcu słoneczna California długie wybiegania, wszystkie treningi poświeciłem dla jednego startu złamania swoich słabości i pierwszej setki w życiu, DRTE100 (Santa Barbara 100) ultramaraton górski na 100km, na początku kiedy zacząłem biegać pokonanie 10 km wydawało się męczarnią , następnie pokonanie maratonu było czymś o czym podczas pierwszych treningów wydawały się absurdem, tylko że kiedy zacząłem biegać dowiedziałem się o biegach ultra i to tych trochę dłuższych, nie wiedziałem że jest tyle maratonów w Polsce :) ale wiedziałem o biegach powyżej 200 km i to one mnie zafascynowały, wydawały się czymś nie pojętym dla kogoś kto nie biega, dla kogoś kto zaczyna biegać czym niemożliwym do osiągnięcia, nie ma rzeczy nie możliwych, po roku pokonałem pierwszą setkę która otworzyła we mnie chęć poczucia czegoś jeszcze większego, ale nauczyło mnie to cierpliwości która w biegach długodystansowych jest najważniejsza. Dalej się już wszystko potoczyło jak po pierwszym maratonie, po niecałych dwóch miesiącach pokonałem kolejną setkę Race to the Stones w miejscu dla mnie magicznym Avebury. W Sierpniu tak dla lepszego treningu z Jędrkiem i Tomkiem kolegami z grupy biegowej, pojechaliśmy na śnieżkę, 3xŚnieżka = 1 Mont Blanc i tak się stało, w ponad 8 godzin 3 razy wbiegliśmy i zbiegliśmy ze śnieżki :) Nie miałem dość chciałem czegoś większego, znalazłem bieg Łemkowyna Ultra Trail 150 km trochę dużo, w tym samym czasie była setka w Kaliszu, ale jednak potrzebowałem czegoś mocniejszego, czegoś co potrzebuje i czuje to od środka nie umiem tego opisać, każdy ma jakiś powód dla którego biega. OK, po chwili zastanowienia zapisałem się. Posiadałem na tyle doświadczenie że mogłem stanąć na starcie. Miedzy czasie zrobiłem rekord życiowy w maratonie Warszawskim 3:31 w końcu pokonałem i złamałem cztery godziny :) dwa tygodnie wcześniej strzeliłem sobie 50 km dokoła jeziora sulejowskiego. Czułem się w formie, przed pokonaniem 150 km, bieg okazał się kolejną lekcją dla mnie, ale nie dość wystarczającą po ponad 34 godzinach ukończyłem coś co w połowie biegu wydawało mi się nie do osiągnięcia. Pokonanie własnych słabości w ciemnościach górskich, błocie a nad ranem gwiaździstym niebie i mgle przykrywającej wierzchołki szczytów. Dzięki temu mogłem również poznać kolejnych fascynatów ultra z którymi już są kolejne plany startowe na 2015 a mniej więcej ultramaraton 24 godzinny Zamieć, śnieg mróz i góry musi być ciężko. Rok 2014 a zwłaszcza koniec był dla mnie udany złamanie bariery 40 minut na 10 km, 39:40 i to kilka tygodni po 150 km. Warto sobie, wszystko przypomnieć jestem sam pod wrażeniem tego co osiągnąłem ale wiem że to nie jest wszystko co mogę zrobić, Plany na rok 2015 są dla mnie biletem na najdłuższe biegi :) coś o czym marze od początku złamanie granicy 200 km, nie ważne że coś jest w tej chwili jest nie realne, wiem że stanę na starcie takich biegów, a co będzie dalej setki myśli, chęć poddania się, wiem jedno i widzę to przed sobą dokładnie ich metę. Każdy bieg ultra ma być dla mnie kolejną lekcją, to jest jak gra przechodzisz kolejne poziomy. Jednymi z ważniejszych startów to dystans 100mil (161km) i czas jego ukończenia, oraz na koniec 2015 walka z samym sobą na dystansie 100 km na płaskiej trasie. Stanąć na starcie i mecie, dwa najważniejsze punkty podczas biegu i na nich się skoncentrować. To tylko plany postanowienia noworoczne co wyjdzie z tego okaże się, rok zaczynam maratonem, tak dla większej motywacji.
więcej o Mariuszu   

Podsumowanie sezonu 2014 - Jędrek

7 stycznia 2015 r.
Mamy 24 grudnia, godzinę 19:34. Piszę podsumowanie roku 2014, choć przecież jeszcze parę dni zostało, lecz zasadniczy sezon biegowy się zakończył. Ile się zmieniło przez ten rok? Łatwiej byłoby mi napisać ile się nie zmieniło, bo tak naprawdę wszystko jest nowe. Pamiętam jakby to było niedawno, jak dopiero co zaczynałem swoją przygodę z bieganiem. Pierwszy wspólny trening z grupą. Swoje pierwsze zawody, pierwsze rekordy. Wszystko to zostaje w pamięci, żadne aparaty czy kamery nie uwiecznią chwil, które przeżyłem.
Rok temu pojawiłem się na pierwszym treningu grupowym, ważyłem jeszcze wtedy około 94kg. Pamiętam słowa Wojtka: "No, jeszcze zrzucisz teraz z 10kg i możesz biegać." Kto by przypuszczał, że to przyjdzie tak szybko i zrzucę nie 10, a 14kg? Wystarczy chcieć, naprawdę. Wszystkiego co się przez ten rok wydarzyło nie opiszę. Nie dlatego, że nie chcę. Po prostu było tego zbyt dużo.
Mój pierwszy start miał jeszcze miejsce tak naprawdę w 2013r., a był to start w Biegu Sylwestrowym w Łodzi. Wówczas dystans 10km pokonałem z czasem lekko ponad godzinnym. Teraz? Teraz jestem coraz bliżej dojścia granicy 45minut.
Na początek może trochę liczb. Przez cały rok 2014 (choć pamiętajmy, że jeszcze się nie zakończył) przebiegłem ponad 1500km. Spędziłem 149dni aktywnie, co daje 41% względem roku. Wystartowałem w 25. zawodach biegowych od dystansów 4,5km do ponad 36km. Pobiłem kilka swoich własnych rekordów: 5km -21.52, 10km - 46.37, półmaraton - 1.46.42 Dystans maratoński nadal przede mną. W roku 2014r. na bieganiu spędziłem prawie 150 godzin. 150 godzin, które sprawiły, że jestem silniejszą osobą, pewniejszą siebie i na pewno szczęśliwszą.
"Nie zamierzam już rezygnować z biegania, gdyż sprawia mi za dużo satysfakcji i przyjemności." Słowa z poprzedniego podsumowania są nadal żywe i nadal prawdziwe. Nie zamierzam odpuszczać, mimo iż często słyszę głosy, że biegam zwyczajnie za dużo i mogę sobie zrobić krzywdę. Zgadzam się, ale ja na to patrzę trochę z innej strony. Ludzkie życie jest bardzo kruche i ulotne. Nikt z nas nie wie ile zostało nam jeszcze czasu. Bez względu na konsekwencje chcę biegać tyle, ile jestem w stanie. Cieszę się każdym pokonanym kilometrem i każdą minutą spędzoną na bieganiu.
Pamiętam jak miałem problem z przebiegnięciem 1km, dyszałem i leżałem 'umierając' na trawie. Dzisiaj przebiegnięcie dla mnie dystansu półmaratońskiego nie stanowi najmniejszego problemu. No chyba, że mówimy tutaj o walce z czasem, ale to inna sprawa. W samym grudniu przebiegłem ponad 250km, biegając codziennie dystanse średnio 10km. Była to dla mnie sama przyjemność w czystej postaci. Ja po prostu tym żyje i oddycham! Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierali od samego początku i wspierają nadal. Dziękuję również tym, którzy we mnie nie wierzyli, bo również dali mi sił, by pokazać im co potrafię, a to dopiero początek. Wszystko jest jeszcze przede mną. Kolejny rok będzie również niesamowitą przygodą, ale i wyzwaniem. Tym razem dystans maratoński już mi nie ucieknie.
Do zobaczenia na ścieżkach biegowych!
więcej o Jędrzeju   

Nowy biegacz GB Sieradz biega - Piotr Wróblewski

6 stycznia 2015 r.
Witamy w naszej Grupie kolejnego biegacza

Piotr powraca do biegania po 25 latach. W młodości trenował wyczynowo w szkole sportowej. W planach na 2015 r., poza biegamia na krótszych dystansach - półmaraton oraz maraton.
więcej o Piotrze   

Podsumowanie sezonu 2014 - Sebastian

5 stycznia 2015 r.
Hmm... Rok 2014 mój pierwszy pełny sezon biegowy. Niby krótki okres, ale wiele się zdarzyło. Wystartowałem w 20 zawodach, w tym ukończyłem swój pierwszy maraton. Były wzloty i dołki. Były miesiące w których „fruwałem” i takie kiedy ledwo powłóczyłem nogami. Ale jak już zdążyłem się przekonać takie jest życie biegacza. Najważniejsze jest to, że bieganie sprawia mi przyjemność, dzięki niemu jestem zdrowszy i może nawet mniej zestresowany. Swoje bieganie zaczynałem głównie dla zrzucenia wagi i poprawy kondycji, jednak teraz nie wyobrażam sobie, żebym nie startował w zawodach. Podejrzewam nawet, że nie chciało by mi się wychodzić na treningi tak często, gdyby nie perspektywa rywalizacji. A poza tym.. na zawodach zawsze można kogoś poznać , pośmiać się i trochę oderwać się od codzienności. Więc w 2015 główny cel to starty :)
Mała statystyka za 2014 r.:
Zawody
1x - maraton
4x - półmaraton
1x - 15 km
11x - 10 km
1x - 6 km
2x - 5 km
Liczba treningów ( włącznie z zawodami ) 161
Łączny dystans 2107 km
Na koniec podziękowania :
Po pierwsze dla mojej rodziny, która mnie wspiera i kibicuje oraz znosi w spokoju moje „fanaberie” biegowe i nieobecności w całkiem dużą liczbę niedziel. Po drugie dla koleżanek i kolegów z Sieradzbiega . Życzę nam wszystkim wielokrotnej poprawy życiówek i tego abyśmy nadal trzymali się w takim mocnym składzie. No i małe marzenie - bieg uliczny w Sieradzu :D
Pozdrowienia

Seba
więcej o Sebastianie