Aktualności

Ultra Trail de Mont Blanc - relacja Mariusza

3 września 2015 r.
TDS - Sur les Traces des Ducs Savoie Impreza odbywająca się podczas UTMB -Ultra Trail de Mont Blanc.
Trasa TDS ma dystans 119 km i ponad 7250 m przewyższenia, strome podejścia oraz ostre zbiegi, zaliczana jest do trudnej technicznie trasy. Liczba startujących 1600 biegaczy
Aby wystartować w biegu, należy mieć odpowiednią liczbę punktów zdobytych w biegach górskich praktycznie na całym świecie. Moje zakwalifikowanie było zwykłą formalnością. Liczba punktów, jaką zbierałem miała zostać wykorzystana do startu w biegu głównym UTMB na dystansie 170 km. Jednak po zmianie regulaminu UTMB liczba punktów wzrosła, a moje starty zostały wyczerpane, może bardziej nogi :) brakło jednego punktu. Dlatego postanowiłem nie tracić czasu i przygotować się na start w TDS. Cieszyło mnie to, zwłaszcza że nie zostałem wylosowany do biegu Lavaredo. TDS czy Lavaerdo były dla mnie ważne. Jest to kolejny krok w drodze do "Western State 100". Oby dwa biegi dają kwalifikacje, teraz pozostaje losowanie grudniowe.
Przygotowanie do biegu odbyło się dość spokojne, tak aby nie nabawić się kontuzji - kilka wycieczek górskich. W najmocniejszym tygodniu zrobiłem około 135 km. Ćwiczenia wzmacniające brzuch. Poza tym najważniejszym przygotowaniem jest nastawienie na osobiste zwycięstwo. Kolejnym krokiem jest organizacja sprzętu na bieg. Pod tym względem regulamin jest bardzo wymagający. Ze sprzętu postanowiłem wybrać markę Inov8 (kurtka plecak, spodnie) Salomon (lekka koszulka do biegania w teren) i obuwie Altra Lonk Peak 2.0, latarka czołowa Petzl Tikka + 110 Lumenów do tego rękawiczki wodoszczelne, czapka, jest tego sporo i wszystko należy do "wyposażenia obowiązkowego", które jest sprawdzane przed wydaniem numeru startowego oraz na trasie. Wszystko ze względów bezpieczeństwa - szlaki alpejskie potrafią być zaskakujące pod względem zmiany pogody. Były przypadki w historii UTMB, że trasa została skrócona przez burze śnieżne.
Kiedy już jestem na liście startowej, przygotowany treningowo, wraz z wyposażeniem obowiązkowym, pozostaje droga do Chamonix.
Po przybyciu na miejsce, lekki szok - wszyscy tu biegają :) Wśród pięknych górskich widoków wyłania się Mont Blanc. Każdego dnia startuje różny bieg PTL, TDS, OCC, CCC, UTMB. Po przyjechaniu na miejsce poznałem nowe osoby, wcześniej mieliśmy tylko kontakt telefoniczny, czy emailowy. Każdy nastawiony na własne zwycięstwo. Każdy z nas wyjątkowy, każdy ze swoją pasją. Jedni odliczają czas do startu, inni wspinają się po górach, a jeszcze inni wbiegają na Mont Blanc. Są też kibice. Całe Chamonix żyje tymi zawodami i bieganiem, nie da się tego opisać, jest to mekka biegaczy górskich. Zwłaszcza przez ten tydzień.
W poniedziałek wraz z Mariuszem poszliśmy odebrać numery startowe, razem startowaliśmy w TDS, samo odebranie numerów trwa troszkę długo, jest spora kolejka, po około godzinie odebraliśmy pakiety. Powrót do domu, pasta pary i sen. Start biegu odbył się po włoskiej stronie Mont Blanc a dokładnie Courmayer. Pobudka 2:30, śniadanie, sprawdzenie, czy wszystko jest i w końcu wyszedłem na autobus, który zawoził zawodników Courmayer. Na miejscu jeszcze miłe zaskoczenie - spotkałem koleżankę Milenę z Pabianic, bardzo dobrą ultra biegaczkę.
Start. Można sobie to wyobrazić, kiedy 1600 biegaczy z całego świata nie może się doczekać, kiedy ruszy na alpejskie szlaki. W tle muzyka z Piraci z Karaibów. Wystartowaliśmy jeszcze, kiedy było ciemno, podążamy oświetlonymi uliczkami górskiego miasteczka we włoskim stylu. Courmayer leży na wysokości 1220 m. Już po godzinie i 15 sekundach docieram do pierwszego pomiaru czasu 1959 m, widok na ośnieżone szczyty przy wschodzie słońca przez chwile potrafi swoim wyglądem odjąć mowę, wzbudzić zachwyt. Na punkcie kilka krakersów i w drogę. Było to pierwsze dość spore podejście do kolejnego wzniesienia Arrete Mont Favr na 2409 m.
Po dotarciu na wierzchołek, kolejne piękne widoki z jeszcze wyższej perspektywy. Sam już nie wiem, gdzie kierować wzrok. Pozostaje mi się skupić i jak najszybciej dotrzeć w dół do Lac Combal 1970 m.
Po dotarciu szybkim zbiegiem do tego punktu, spotkałem kilku zawodników z Polski. Po wymianie zdań i pozdrowień, dowiedziałem się, że przede mną podejście na największy wierzchołek w całym TDS. W głowie ciągle jedno wielkie WOW, dopiero co w dolinie na prawie 2000 m przepiękne jezioro, obok masyw lodowcowy, a tu za każdym razem coś nowego. Słyszałem, że może na cieszyć się jak dziecko na tym biegu i chyba tak było. Zjadłem śniadanie w punkcie kontrolnym, uzupełniłem zapas wody i ruszyłem w drogę w kierunku Col Chavannes 2592 m. Podejście okazało się bardzo strome, spoglądając się za siebie w dół widzę jedynie sznur zawodników, jeden za drugim podążającym przed siebie. Spoglądając w górę - powiększająca się stromizna i wyjałowiona ostra skała, a w niej szlak. Szlak, w którym podążali rzymianie w II wieku naszej ery.
Wszystko dokoła się zmienia - powietrze, krajobraz, docieram na sam szczyt, usytuowany pomiar czasu, odhaczam się, robię kilka fotek. Zastanawiam się - to dopiero 17 km, a co mnie czeka dalej, jak wygląda 7250 m przewyższenia, nigdy tyle nie pokonałem. To jakby wejść na siedmiotysięcznik z poziomu morza lub wejść na 2450 piętro.
Jednak szybko uznałem, że to przygoda, wszystko jest możliwe, dam radę. Ruszyłem w dół bardzo długim zbiegiem, szerokim szlakiem, podążałem wraz z zawodnikami na przemian się wyprzedzając. Włączyłem muzykę, która dodała mi jeszcze więcej energii i tak leciałem w dół około 10 km do kolejnego pomiaru czasu Alpetta. Po chwili poczułem się troszkę ciężko, sam zbieg był bardzo lekki, ale jednak nogi nie pozwały ponieść się szybkości, hamują z bezpieczeństwa.
Następne podejście do Col Du Petit Saint Bernard. Po drodze kolejne piękne górskie jezioro, a wokół niego pasące się alpejskie krowy z dzwonkami, wszystko miało swój klimat. Jezioro obiegamy jesteśmy coraz bliżej jednego z ważnych punktów kontrolnych. Coraz więcej kibiców przy szlaku klaskających, dopingujących. Stromym podejściem przez około 500 m metrów można poczuć się jak na zawodach Vertical Race, serce czuć w gardle od wysiłku, a metr od ciebie kibice, wspierający każdego zawodnika. Nie można się poddawać. Po dotarciu na szczyt punkt kontrolny posiłek, chwila na złapanie oddechu. Po wyjściu z punktu rześki pełen energii zastanawiałem się tylko, jak długo wytrzymam - dopiero 38 km za mną. Biegnąc tak przed siebie spoglądam, a przy szlaku informacja o przebiegającej granicy włosko-francuskiej (oczywiście zdjęcia). Teraz w dół jeden z największych zbiegów na trasie z 2188 m do miejscowości Bourg Saint Maurice 816 m i ponad 15 km w dół. Z wysokich gór do miasteczka w którym był jeden z największych punktów kontrolnych, wbiegając do Saint Maurice oklaski przechodniów kierujących zawodników na deptak. Punkt kontrolny duży, zjadłem obiad, zapas wody. Przed wyjściem z punktu sprawdzenie sprzętu obowiązkowego, względy bezpieczeństwa - wychodzimy w góry.
Teraz najgorsze podejście - 5 km i 1200 metrów przewyższenia. Jednym słowem jest to bardzo stromo - załadowałem 2 żele, 2 tabletki hydrosalt, litr wody na 5 km i zapas siły, który gromadziłem przez całą drogę z myślą o tym punkcie. Zacisnąłem zęby i ruszyłem, piąłem się w górę krok za krokiem, wspólnie z innym zawodnikiem wyprzedzaliśmy pod górę kolejnych zawodników, spora cześć siadała na otwartym słońcu bądź w cieniu drzew. Po około 3 km postanowiłem wyprzedzić zawodnika, z którym przez dłuży czas utrzymywałem tempo. Spodobało mi się szybkie wdrapywanie. Nie mając kijów trekkingowych, zręczniej pokonywałem podejście, praktycznie na czworaka. Po godzinie ukazał się przede mną gigantyczny mur - schrony z 2 wojny światowej, a kilkaset metrów wyżej zamek, dotarłem do niego. Zaspokoiłem pragnienie zimną colą. Co dalej przede mną? Oczywiście w dół. Dopiero połowa trasy za mną, a tu coraz niżej słońce. Zejście okazało się bardzo strome, wręcz niebezpieczne, robiło się coraz chłodniej. Założyłem koszule termoaktywną. Podążając tak w dół, zaczęło się dziać coś, czego się obawiałem - ból w prawym kolanie powodował, że głównym problemem nie okazał się limit czasu do kolejnego punktu, bo tutaj miałem nadmiar ponad 2-3 godzin, lecz niedyspozycja kolana. Usiadłem na kamieniu, owinąłem troszkę kolano i zacząłem podejście na Passeur de Praloganan 2567 m, martwiąc się o stan zdrowia i tego, że dopiero połowa.
Ostrożnie szedłem ku górze, dotarłem wykończony na grzbiet szczytu, a przede mną ukazało się zejście. Zejście, które było częścią trasy tak strome, że asekurowane przez ratownictwo górskie wspierane poręczówkami. Zastanawiałem się, co jest dalej przede mną, jeśli połowa drogi wyglądała tak, to co mnie czeka w nocy. Zszedłem w dół z ogromnym bólem, zrobiło się ciemno zimno i na dodatek mokro. Deszcz kilka dni temu padał i część szlaku namiękła. Idąc tak przed siebie docieram do Cormet de Soselend 1967 m. Pierwsze moje kroki to punkt medyczny, opisałem mój przypadek fizjoterapeucie, który po około 10 minutach zajął się mną. Przez chwilę mogłem też porozmawiać z zawodnikiem z Polski, który zdecydował zakończyć swój bieg na tym punkcie. Po oględzinach fizjoterapeuty, zastosował mi kinesiotaping. Miałem oklejony cały pas biodrowo piszczelowy i kolano Hmmm i co wtedy? Właśnie to okazało się dla manie zbawieniem. Ból minął. Zjadłem kolację, ubrałem kurtkę wiatrówkę, czapkę, przygotowałem czołówkę, zapas wody.
Postanowiłem napierać do końca. Kiedy wyszedłem z punktu, ukazał się widok czołówek, sznur światełek schodzących z gór do punktu i sznur świateł przede mną wdrapujących się na górę, w alpejskich ciemnościach. Zatrzymałem się chwile z własnymi myślami. Cała noc przede mną. Nie traciłem czasu, nie czując bólu podążałem przed siebie. Zbiegi zbiegałem, podejścia ostro cisnąłem ku górze, mijałem kolejne punkty szczyt Col de la Sauce, La Gitte, Col Est de la Gitte. Przez ten czas wyprzedziłem ponad 300 zawodników, czułem się wspaniale, jak bym dopiero zaczął bieg. Wiem, że to mogło być zgubne, a pod koniec mogłem zapłacić za to mocnym kryzysem. Jednak podążałem przed siebie, zwolniłem przed punktem Col du Joly 1989 m. Było około 3:30 w nocy. Do świtu jeszcze sporo czasu, posiłek, zmiana baterii w czołówce i ostry zbieg w dół do Les Contamines 1170 m. To zejście to był ten kryzys, o którym pisałem, dostałem nauczkę ("...wobec potęgi gór prościej odkrywa się siebie, a przynajmniej to, że większość granic i lęków to tylko ułomność naszego umysłu, poza którą zaczyna się wolność...").
Nic nie dodawało mi energii, mój cel złamać 30 godzin miałem wrażenie oddala się z każdą minutą. Zamiast zbiegać, nie potrafiłem znaleźć miejsca, jak postawić stopę. Umysł szukał wymówki, wszystko przeszkadzało. 90 km w nogach, tylko 29 km do mety, powtarzałem - wytrzymam.
Dotarłem do Les Contamines, zmieniłem w punkcie medycznym taping. Myśląc, że to pomoże, zjadłem przygotowałem sobie 3 żele na 3 ostatnie szczyty Chalets du Truc, Col de Tricot, Bellevue. Ostatnie 24 km do mety, wiedziałem, że ukończę, będąc ostrożnym. Pierwszy szczyt zdobyty, kolejny to walka z myślami, samym sobą, zrobiło się widno słońce wstało. Zmęczenie po nocy zaczęło się zmniejszać, organizm zareagował, jakbym się obudził.
Przyspieszyłem, ostrymi krawędziami zbiegałem w dół, kilka poręczówek przy szlaku oraz wielki wiszący most nad wodospadem spływającym z lodowca, piękny poranek - czego chcieć więcej. Docieram do Les Hauches, to przed ostatni punkt, mam spory zapas. Uwierzyłem, że złamię 30 godzin. Ostatnie 8 km truchtałem w kierunku Chamonix. Nastał brak zmęczenia, tylko radość. Wbiegając do Chamonix nigdy nie czułem się tak podczas zawodów. Setki ludzi klaskających zawodnikom wzdłuż deptaka, dopingują. Uwierzcie, że w takiej chwili nawet łza może się zakręcić, zwłaszcza po tym co się przeżyło.
Piękna meta i powitanie każdego zawodnika z osobna, hmm bezcenne.
TDS zakończyłem z wynikiem 28 godzin 46 minut. Wrażenia, jakie zostały po UTMB TDS, są dla mnie czymś wyjątkowym, pierwszy raz biegałem w Alpach na takich wysokościach z taką ilością przewyższeń. Dziękuje wszystkim którzy mnie dopingowali rodzinie, kolegom i koleżankom biegaczom z Grupy i znajomym. Kolejny cel osiągnięty.
"To, co dziś jest rzeczywistością, wczoraj było nierealnym marzeniem".
Mario