Ultrabieganie
Dotychczasowe starty w biegach ultra
6 lutego 2018 r.
- Łemkowyna Ultra-Trail, 70 km, 14.10.2017
369. Kuras-Smolnik Magdalena (K - 75) - czas: 13.09.51

- Irun Run Ultra 2017, 10.09.2017
33. Walczuk Marcin (M40 - 16) - czas: 16.24.01

- Bieg 7 Szczytów, 240 km, DFBG, 20.07.2017
50. Walczuk Marcin (M40 - 24) - czas: 50.50.42

- Ultra Maraton 3x Babia Góra, 70 km, 10.06.2017
26. Walczuk Marcin (M2 - 15) - czas: 15.01.35

- I Setka Komandosa 2017, 18.03.2017
5. Walczuk Marcin (M - 5) - czas: 11.19.23

- Testy wytrzymałościowe na 100 km, Gdańsk, stadion AZS AWF, 100 km, 05.11.2016
15. Wieła Mariusz - czas: 13.31.49

- Bieg 7 Dolin 100 km, 10.09.2016
220. Walczuk Marcin (M40 - 64) czas: 15.09.49

- Ultra Trail du Mont Blanc, 170 km, 28.08.2016
968. Wieła Mariusz - czas: 43.23.02

- Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, K-B-L 110 km, 23.07.2016
122. Walczuk Marcin (M40 - 38) - czas: 18.39.03

- Maraton Gór Stołowych, 50 km, 25.06.2016
79. Walczuk Marcin (M40 - 23) - czas: 7.13.09

- Ultra Chojnik 102 km, 28.05.2016
52. Walczuk Marcin (M40 - 20) - czas: 19.55.35

- Niepokorny Mnich, Szczawnica, 96 km, 24.04.2016
208. Walczuk Marcin (M40 - 49) - czas: 16.33.44

- Ultramaraton Szlakiem Orlich Gniazd, Kraków - Częstochowa, 164 km, 18.10.2015
5. Walczuk Marcin - czas: 30 h 55 m

- Ultra Trail du Mont Blanc TDS 119 km, 27.08.2015
675. Wieła Mariusz (M30 - 297) - czas: 28.46.26

- Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, K-B-L 110 km, 18.07.2015
66. Walczuk Marcin (M30 - 28) - czas: 17.54.57

- Go to Hell, 80 km, 18.07.2015
Wieła Mariusz - czas: 9.29.11

- 3 x Śnieżka = 1 Mont Blanc (54 km), 04.07.2015
Bartnicki Jędrzej - czas: 11.46.40
Żórawski Kacper - czas: 11.46.40

- II Gwint Ultra Cross, 161 km, 9.05.2015
27. Wieła Mariusz (M30 - 12) - czas: 25.12.30

- II Gwint Ultra Cross, 55 km, 9.05.2015
135. Walczuk Marcin (M30 - 53) - czas: 7.12.32

- Łemkowyna Ultra Trail 150 km, 26.10.2014
67. Wieła Mariusz (M - 62) - czas: 34.06.37

- Maraton wokół Jeziora Sulejowskiego 50 km, 13.09.2014
55. Wieła Mariusz (M20 - 11) - czas: 5.40.35

- V Festiwal Biegowy Krynica Zdrój, Bieg 7 Dolin 100 km, 5.09.2014
138. Jasiewicz Tomasz (M30-25) - czas: 14.18.05

- 3x Śnieżka = 1 Mont Blanc 57 km, 16.08.2014
43. Wieła Mariusz (M-38)- czas: 8.29.56
44. Jasiewicz Tomasz (M-39)- czas: 8.29.57

- Race to the Stones, 100 km, 19.07.2014
257. Wieła Mariusz - czas: 15:47:24

- VI Supermaraton Ozorków, 50 km, 14.06.2014
4. Jasiewicz Tomasz - czas: 3.44.02
23. Błaszczyk Rafał - czas: 4.29.35

- Ultra Maraton DRTE, Santa Monica 100 km, 31.05.2014
7. Wieła Mariusz - czas: 17.16.50

- Beskidy Ultra Trail 85 km, 27.09.2013
132. Jasiewicz Tomasz 15.46.03

- Ultramaraton Szczecin - Kołobrzeg 147 km, 08.06.2013
nieklas. Mariusz Wieła - pokonany dystans - 90 km

- V Ogólnopolski Supermaraton Ozorków 50 km, 15.06.2013
38. Błaszczyk Rafał (brak kat.) - czas: 4.58.30

- IV Supermaraton 100 km Kalisia, 26.10.1985
56. Gnysiński Jacek - czas: 10.37.32
Planowane starty ultra
5 lutego 2017 r.
16.03.2018
II Setka Komandosa, 101,5 km, Lubliniec
- Walczuk Marcin

21.04.2018
Niepokorny Mnich, Szczawnica 96 km
- Walczuk Marcin

01.06.2018
Stumilak, Zawoja, 161 km
- Walczuk Marcin

22.06.2018
Lavaredo Ultra Trail, 120 km
- Wieła Mariusz

24.06.2018
2xŚnieżka, 36 km
- Walczuk Marcin

27.08.2018
Orobie Ultra Trail 140 km, Bergamo
- Walczuk Marcin

31.08.2018
Ultra Janosik, 110 km
- Walczuk Marcin

27.09.2018
Beskidy Ultra-Trail 305 km
- Walczuk Marcin

13.10.2018
Łemkowyna Ultra Trail 70 km
- Kuras-Smolnik Magdalena
Ultra Trail du Mont Blanc - relacja Mariusza
1 września 2016 r.
TMB - nie wiem od czego zacząć, a dokładnie w którym momencie, wszystko bowiem jest wyjątkowe - począwszy od pierwszego dnia przyjazdu do Chamonix, po cały tydzień spędzony miasteczku opanowanym przez biegaczy.
W relacji uwzględnię wszystko. Tak więc do Chamonix przyjechałem w poniedziałek rano. Pierwsze, co zauważyłem to start PTL, trafiłem dokładnie w godzinę startu. Przypadek? Nie sadzą, aczkolwiek raczej w nim nie pobiegnę, zbyt "surowe warunki". Natomiast powitał mnie wspaniały widok na Mont Blanc, pamiętam go z poprzedniego przyjazdu na TDS. Wygląda dokładnie tak samo zachwycająco, jak wtedy. Ostatnim razem po powrocie bardzo chciałem powrócić w to wyjątkowe miejsce. Tak też się stało, kiedy zostałem wylosowany - miałem kolejną okazję. Wspólnie z kolegą Łukaszem odebraliśmy klucze do mieszkania, dalej dzień zleciał na rozmowach. Wtorek rano umówiłem się z Mariuszem (rok temu wspólnie ukończyliśmy TDS) na małą przebieżkę górską. Początkowo mieliśmy udać się w kierunku lodowca Glasser, jednak troszkę zapędziliśmy się innym szlakiem i wylądowaliśmy na stacji przesiadkowej w kierunku Aqui di Midi, z której widok jest również piękny. Przebieżka okazała się mocnym treningiem - 13 km z 1000 m przewyższeniem. Powrót do mieszkania z ciężkimi nogami wydawał się nie zbyt dobrym pomysłem kilka dni przed startem. W środę postanowiłem jednak z samego rana rozbiegać wtorkowy trening lekką siódemką na w miarę płaskiej trasie. Chociaż patrząc w lewo i prawo mamy minimum 1000 m w górę. Kolejne godziny to regeneracja i ładowanie w siebie makaronów. Wieczorem krótki spacer po Chamonix, tutaj naprawdę podczas festiwalu UTMB można spotkać najlepszych zawodników świata. Anton Kruicka jeżdżący na rowerku, chwile dalej jeden z najlepszych teamów The Nord Face: Rary Bosio, Seb Chaigneau, Lizzy Hawker i Frenanda Maciel. Kiedy masz pytania, chętnie odpowiedzą. Wróciłem do mieszkania, aby jak najwięcej wyspać się w ostatnie godziny przed startem. W czwartek udaliśmy się większa grupą znajomych z Polski, aby obrać numery startowe i pochodzić po expo. Podstawową rzeczą podczas odebrania numerów startowych jest kontrola wyposażenia obowiązkowego i oznakowanie plecaka. Należy wszystko mieć ze sobą. Następnie identyfikacja tożsamości i zostaje wydrukowana karta z wyrywkowymi elementami wyposażenia. Przystępujemy do kolejnego stanowiska, gdzie jest to sprawdzane, a na pozostałe rzeczy wyposażenia podpisujemy oświadczenie. Z tak przygotowaną kartą udajemy się po numer startowy, oznakowanie plecaka i pakiet startowy. To wszystko, jesteśmy gotowi do startu. Na expo spotykam jednego z najlepszych zawodników - Marco Olmo, który mimo blisko 65 lat wygrywa jedne z najtrudniejszych ultra na świecie. W tym 2 x UTMB, Transgrancanaria, wielokrotnie stawał na podium Maratonu des Sables. Jest również Gediminas Grinius, w tym roku 2 miejsce w UTMB.
Kolejne godziny to regeneracja i ładowanie węglowodanów (ciekawostka - przez tydzień zjadłem 3 kg makaronu pełnoziarnistego). W piątek od rana staram się już nic nie robić, pakuje tylko plecak na przepak, tak aby wszystko było przygotowane do wyjścia. Udało mi się zdrzemnąć w południe. Godzina 16 wyszliśmy na start oraz oddać przepak.
Kiedy staje się na stracie UTMB to jest coś, czego nie da się tak po prostu opisać. Wiesz, że przez kolejne dwie doby będziesz napierać w górach zmęczony, a i tak się z tego cieszysz. Gęsia skórka robi się na rękach, dreszcze przechodzą przez ciało. Myśli są skupione tylko na jednym - aby to skończyć. Wiem, że nie tylko moje, widać to dookoła - jedni się ścigają między sobą, inni sami ze sobą. Zawodnicy z ponad 80 krajów świata, 2555 osób przystąpiło do tego szaleńczego wyścigu dokoła Mont Blanc. Każdy z nich ma swój cel, każdy chce w najbliższych godzinach zrealizować.
Równo o godz. 18 wyruszyliśmy przez główny pasaż w Chamonix w kierunku Le Houches. To najbardziej płaskie 8 km na całej trasie. Doping kibiców niesie zawodników w żwawym tempie. Za około godzinę docieramy do Le Houches, skąd zaczyna się pierwsze podejście na ponad 1800 m npm. Punkt kontrolny na Le Develert (13,5 km), szczyt i ostre zbieganie, które kończy się dla mnie małym upadkiem. Na szczęście tylko lekko zdarte kolana, wstałem otrzepałem się z kurzu i do przodu, lecz ostrożniej. 21 km - Saint Gervains, melduje się tutaj po 3 godzinach. Uzupełniam wodę, zjadam porcje bulionu, (jeśli chodzi o punkty kontrolne, to jest tam naprawdę szeroki wybór). Wyruszam z Saint Gervains, 815 m. Teraz przede mną jedno z najdłuższych podejść na ponad 2440 m. Patrząc na to, jest to 20 km ciągle pod górę. Zaczyna się wieczór, słońce znika za szczytami gór. Jak najszybciej do przodu. Taktyka, jaką obrałem na początek to jak najszybciej, ale z zachowaniem siły docierać do punktów, w których obowiązuje limit czasu. Le Contamines osiągam o 22:39, a limit to północ. Na punkcie jak najszybciej wychodzę, nie tracąc czasu. Kolejny punkt to Noter Dame de La Gorge, który znałem z trasy TDS, ale tym razem w drugą stronę. Tutaj przez ponad 200 m pod górę kibice rozstawili lampiony tworząc korytarz dla zawodników - coś pięknego. To wszystko wspomagane oklaskami motywowało jeszcze bardziej do napierania w bezkres gór.
La Balme osiągam 16 minut po północy, coraz większy limit czasu buduje na każdym kolejnym punkcie. Do kolejnego punktu 11 km, ale przede mną góra na prawie 2500 m. Siły są, nie czuć zmęczenia, jak najszybciej do przodu, nie zatrzymując się. Col du Bonhomme, następnie Croix du Bonhomme, szczyt i teraz z górki, lecz nie oznacza to, że szybciej. Szlak jest trudny, kamienisty, jest noc czołówka nigdy nie zastąpi światła słonecznego. Trzeba uważać. Docieram do Les Champiex (49 km), godzina 2:42 limit, a limit na tym punkcie to 5:15. Buduje coraz większy zapas, wszystko z planem na drugą noc. W Champiex jem ciepły posiłek. Wymieniam baterie w czołówce na punkcie Petza. Przed wyjściem w wysokie góry organizatorzy sprawdzają, czy mamy ciepłą odzież, kurtkę, czapkę. Jest już 3 w nocy, ranki są bardzo zimne, a przed nami dwa potężne szczyty - Col de la Seigne 2507 m oraz Col des Piramides Calcalires 2512 m.
Podchodzimy wolno, czuć zmęczenie i wysokość, która wymusza pracę płuc na 200%. Wchodzimy już na teren Włoch. Coraz wyżej szlak prowadzi kamienistymi osuwiskami skalnymi, między jednym a drugim szczytem w blasku księżyca i ciemnej nocy widać śnieg. Po chwili wchodzimy, czuć jak chłód śniegu otula zmęczone nogi, a stopy uciekają do tyłu. Kolejny szczyt zostaje osiągnięty, kamienisty zbieg do Lec Combal. Robi się szaro, słońce widać już za szczytami. 6:54 docieram do punktu Lec Combal 1964 m. Znam go z trasy TDS, jest tutaj pięknie, wody płynące z lodowca tworzą jeziorko, nad którym jest mgła, widok bajkowy. Jest bardzo zimno, słońce już widać, ale cień gór ciągle okrywa naszą trasę. Zaczynamy podejście do Arete du Mont Farvete 2409 m. Punkt 8:17 melduje się tam. Przede mną jakieś 9 km ostrego zbiegu do Courmayer. Cieszę się, bo to ważny punkt kontrolny z moim przepakiem, świeżymi skarpetami, koszulką i porcją żeli oraz WiFi :)
Początkowo trudno mi zbiegać, szybko jednak przełamałem się i leciałem w dół dość szybko. 10:41 - witam Courmayer piękne włoskie górskie miasteczko, widoki zapierają dech w piersiach, jak byśmy byli na wysokościach. Trasa prowadzi wąskimi uliczkami wśród kamienic. Po chwili widać hale sportową w Courmayer. To tam rok temu zaczynaliśmy TDS, teraz było inaczej - był dzień. Limit czasu 13:15, a ja jestem o 10:41. Zjadłem obiad przebrałem się, wrzuciłem fotę na FB, naładowałem telefon. Wyruszyłem dalej.
Mocne podejście z 1192 m na 1979 m (Refruge Bertone), jakoś udaje mi się łatwo to pokonać bez zmęczenia. Następny odcinek (12 km) wydaje się płaski, ale bardzo wymagający. Mijam zawodników z PTLa, którzy kierują się do Chamonix w drugą stronę. Widać ich zmęczenie - jest to ich 5 dzień w górach. Szlak jest piękny, po lewo mamy wyeksponowany cały masyw Mont Blanc - lodowce, śniegi skały. Jesteśmy tacy mali na ich tle. 12 km, które się ciągnie i ciągnie, słońce przypieka. Docieram w końcu do Arnuva (97 km), 1771 m, godzina 15.07. Mam ponad 3 godziny zapasu. Nie chce go tracić, więc szybko zaczynam podejście na Grand Col Forret 2527 m. Ściana podejścia jest odsłonięta, słońce przypieka. Co chwilę ktoś siada, zdarza mi się zatrzymać, ale spoglądając w górę, kiedy widzisz, ile jeszcze przed Tobą nie można się poddać. Udało się - o 16:44 docieram na szczyt, tym samym jestem już w Szwajcarii. Dużo przed zaplanowanym czasem.
Kierunek La Fouly, słońce schowało się za szczyt, można odetchnąć. Lekkim krokiem kieruję się w dół, jest to najdłuższy, ponad 20 km zbieg, jednak aby oddać się w pełni sile grawitacji trzeba pozbyć się lęku przed upadkiem, którego ja osobiście pozbyć się nie mogę. Mimo wszystko La Fouly osiągam o 18:46 jest to 110 km. Niby tylko 60 km do końca, co cieszy. Ale właśnie - 3 ostatnie górki to coś co niszczy, odbiera siły i energię. Wszystko zaczyna się w drodze do Champex, nadałem sobie tempo jak na ultra kosmiczne - poniżej 5 minut na kilometr, co prawda tylko na odcinku 4-5 km, trasa i siły pozwoliły oddać się fantazji.
Lecz nadszedł wieczór, nad szczytami gór pojawiły się chmury. Błyskawice na podejściu do Champex, zaczął padać deszcz. Do Champex docieram o 22:43 bardzo zmęczony. Czuję, że moje stopy są w kiepskim stanie, udałem się do punktu medycznego, gdzie lekarze poradzili sobie z odciskami, likwidując ból. Wyszedłem na trasę, deszcz zamienił szlaki w potoki, a całe podejście na La Giete było w strasznym stanie - woda była wszędzie. Błyski burzy rozświetlały niebo, światełka czołówek ginęły w ich tle. Kurtka przeciwdeszczowa i spodnie wodoodporne należą do wyposażenia obowiązkowego. Tutaj się przydały. Czym wyżej szczytów, tym chłodniej, a deszcz nie ustawał. Zmęczony docieram na szczyt, przechodząc przez pastwisko krów, słychać ich dzwonki, niektóre się dziwnie na nas patrzą.
Lekko w dół i jest punkt La Giete. Jest zimno, co prawda deszcz już nie pada, ale jest błoto. Tak więc do kolejnego punktu szlak jest cały w błocie, śliski i niebezpieczny. Zejście do Trient było trudne, zmęczenie, senność wszystko się nasiliło. Miałem dość. Godzina 2:58, 141 km, limit na tym punkcie to 8:00. Wiedząc, że mam tyle czasu, idę do lekarza, który po raz kolejny "naprawia" stopy. W międzyczasie decyduje się na drzemkę, w punkcie medycznym jest pomieszczenie, gdzie zawodnicy mogę się zdrzemnąć. Wystarczy poinformować, o której chce się pobudkę. Tak więc kolejne 20 minut spędziłem chyba śpiąc, trudno ten stan inaczej nazwać. Wiem, że pomogło. Razem z ciepłym bulionem, nowymi bateriami w członowce po godzinie opuszczam punkt krytyczny dla mnie. Bałem się, że jak położę się, to nie wstanę i na tym zakończę. Na szczęście do tego nie doszło, odzyskałem siły na kolejne podejście.
Kierunek Catonge 2009 m, szczyt zdobyłem o 5:40, a na nim rozciągał się przepiękny widok na oświetlone doliny Szwajcarii. Przede mną kolejny poranek, stopy odmoczone, bolą przy każdym kroku. Pomału udaje mi się zejść. 4 km zajęło prawie 1:40.
Vallorince to już przed ostatni duży punkt na trasie. Mało co z niego pamiętam, oprócz bólu jaki odczułem na punkcie medycznym, kiedy w stopę lekarze coś wpuścili, aby uśmierzyć ból przy kolejnym podejściu. Spośród organizatorów był też ktoś z Polski, pogratulował i powiedział "dasz radę, co to dla Ciebie". Zmotywowany, resztkami sił wyszedłem dalej na trasę, dogonił mnie znajomy, z którym razem odbieraliśmy pakiety, namawiał, abyśmy podeszli wspólnie pod górę. Nie dałem rady, usiadłem na ławce przed wejściem na szlak. Nastawiłem budzić na 10 minut w telefonie i przybiłem tzw. gwoździa. Nie wiem, jak szybko zasnąłem, ale można to liczyć w sekundach.
Obudził mnie po kilku chwilach sms od kolegi Zbyszka ("za ile będziesz na mecie?"). Szybko się pozbierałem. 10 minut snu, a czułem się rewelacyjnie. Ucieszony, podczas nieskończonego podejścia docieram do La Tete Aux Ventes, ostatniego szczytu. Czuję radość, zbiegam do La Flegere, jest godzina 12:03. Naprawdę, jak bym odzyskał siły z dnia poprzedniego, jem kilka krakersów. Mam 8 km do mety i ciągle w dół na to cztery i pół godziny.
Lecę w dół, oddaje się grawitacji, trasa na to pozwala. 5 km przed metą wbiegł na szczyt kolega David, śledził mnie na trasie. Dostarczył zimną wodę i jeszcze szybszym tempem lecieliśmy w dół, przed biegiem na metę podał mi polską flagę. Szybkim sprintem pokonałem wąską ścieżkę wytyczoną w miasteczku na cześć biegaczy, w wzdłuż niej oklaski kibiców. W taki sposób po 43:23:07 pokonałem szlak wokół Mont Blanc.
Dziękuje każdemu za doping,
Mario
Ultra Chojnik – rzeźnia w Karkonoszach - relacja Marcina
30 maja 2016 r.
W Karkonoszach jeszcze nie biegałem. Pierwsze skojarzenie - Śnieżka, Karpacz i to wszystko co wiedziałem o tych górach. Luzackie podejście do tematu bo co może pójść nie tak ? Przewyższenia rzędu ponad 5000 m na 100 km ? Łeeee, luuuzik, biegało się podobne. Jaki ja byłem naiwny …
Do Jeleniej Góry przyjechałem po pracy, wieczorem w piątek. Zakwaterowanie , kolacja i o 20.30 obowiązkowa odprawa przed biegiem w Sobieszowie. Kilka wskazówek organizatorów, odbiór pakietu, przekazanie obsłudze przepaków i można wracać odpoczywać. Start o 2 w nocy a więc snu za wiele nie zostało, niecałe 3 godziny. Ostatnie sprawdzenie sprzętu, ubioru i kołatające się w głowie myśli - czy ja wszystko wziąłem ? Od zakwaterowania po koniec biegu mój los przez najbliższą dobę związany jest z partnerem biegowym, Bartkiem. Spotkaliśmy się na DFBG w tamtym roku i jakoś tak zostało :)
Na miejsce zbiórki docieramy pół godziny przed startem. My i ok stu desperatów krząta się tu i tam, ostatnie szlify, sprawdzenie sprzętu, powitania znajomych, zapach Ben Gaya :) Można usłyszeć w tłumie często zadawane pytania - będzie padać ? No cóż, prognozy nie są optymistyczne, będzie padać i mogą wystąpić burze.
Wystartowaliśmy równo o godzinie drugiej. Przed biegiem podjęliśmy decyzje, trzymamy się razem i jak najdłużej biegniemy w parze , zaczynamy wolno, na prostych i zbiegach biegniemy, pod górę podchodzimy. Proste, prawda ? Otóż nie do końca. Były momenty że na prostych szliśmy, z góry szliśmy a pod górę prawie pełzaliśmy a wszystko przez kamienie. Tak, kamienie, głazy, kamulce, melchiry, jak zwał tak zwał ale popalić dały nam niesamowicie.
Pierwsze podejście z 343 na ponad 1400 m n.p.m. nie sprawiło problemów. Na dziesiątym kilometrze był punkt żywieniowy i miłe zaskoczenie, truskawki i arbuz. No no, wypas. Jak się dowiedziałem że na każdym punkcie będą takie smakołyki to aż mi się lepiej zrobiło. Są to jedne z moich ulubionych owoców które mogę jeść i jeść. Zaczęło świtać przed piątą, wyszło słoneczko i zrobiło się cieplej. Wbiegliśmy do Czech, Łabski Szczyt i zbieg. Gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg a na tle kamieni i pięknej kosodrzewiny wyglądało to niesamowicie. Nie omieszkaliśmy zrobić zdjęć . Wiele osób mówiło że Karkonosze po czeskiej stronie są ładniejsze, sprawdziłem, są tak samo ładne jak i Polskie :)
Na 49 kilometrze w Karpaczu był pierwszy przepak. Nasz suport czyli Bartka syn i Anika czekali już na nas. Pomogli w przebraniu się, wsparli na duchu dobrym słowem. Na punkcie miało być coś ciepłego do jedzenia i do picia. Organizator zaserwował nam owsiankę instant zalewaną wrzątkiem, hmmm, jedząc cały dzień chemię w postaci żeli chciałoby się coś bardziej wykwintnego, choćby najzwyklejszą zalewajkę czy ziemniaka. Pojedli, popili, dotankowali wody to w drogę. Kolejne podejście w kierunku Śnieżki to po drodze schronisko Nad Łomniczką i cały czas w górę. Po drodze mijamy wielu turystów, pozdrawiają nas, witają się, podziwiają i współczują wysiłku jaki wkładamy. Kolejny szczyt zdobyty, wypłaszczenie i chwila odpoczynku. Za plecami najwyższy szczyt Karkonoszy, Snieżka ale organizator nie dał nam szansy zdobycia jej. Trasa biegnie bokiem i schodzimy w dół Czeską stroną. Uwagę naszą przykuwają turyści, jest ich o wiele więcej niż po Polskiej stronie. Okazało się że Czesi mają jakieś święto, są ubrani w jednakowe koszulki i napierają pod górę całymi rodzinami włącznie ze zwierzętami. Na początku fajnie to wyglądało ale z czasem zaczęło denerwować. Ludzi można było liczyć w setki a bezpańsko spuszczone psy zagrażały naszemu zdrowiu. Nie wiadomo jak zareaguje pies kiedy mija się z biegnącym na niego z górki człowiekiem …
Kolejna „górka” i dolina i wbiegliśmy do miejscowości Spindlerowy Młyn gdzie był jeden z punktów żywieniowych. Pomidorowa z gara ze świderkami robiła robotę. Organizatorzy odrobili czerwoną kartkę wystawioną w Karpaczu . Zjadłem dwie miseczki zupy, oczywiście kilka kawałków arbuza i kilka truskawek i w drogę. Kolejne podejście okazało się bardzo wymagające. Na usta cisnęły się niecenzuralne słowa ale nie było wyjścia, trzeba było napierać. Widoki rekompensowały wszystko, było przepięknie. Średnio co kilka kilometrów stawaliśmy i wytrzepywaliśmy kamienie z butów a stup tuty zostały w samochodzie. Oj narzekałem i kląłem w duchu ale nie było wyjścia. Pamiętajcie, kamień jak wpadł do buta to sam nie wypadnie ;)
Ostatnia „górka” i ostatni zbieg to już walka z czasem. Na szybko założyliśmy na ostatnim punkcie żywieniowym team czterdziestolatków. Jakoś tak spontanicznie zgadaliśmy się w pięć osób że wszyscy jesteśmy w M40 i już dalej napieraliśmy razem do celu . Było śmiesznie, cały czas rozmawialiśmy a limit się kurczył nieubłaganie. Z naszych wyliczeń jasno wychodziło że się zmieścimy z zapasem ok. 10 minut ale nie wiedzieliśmy co nas spotka przy zejściu z Chojnika.
Ostatnie 7 km to był niemalże ciągły bieg z krótkimi odpoczynkami w marszu. Na domiar złego zaczęło się ściemniać i trzeba było wyciągnąć ponownie latarki. Ile człowiek ma w sobie ukrytej energii. Kamienie, głazy, ciemność a my biegniemy jak kozice. W nogach po 100 km a my dostaliśmy jakby wiatr w plecy. Ostatni kilometr to już płasko , Sobieszów. W oddali słychać spikera, muzykę i wiwatujących ludzi. Wysuwam się na prowadzenie z naszej czwórki i biegnę ile sił w nogach. Tempo w okolicach 4 minut na kilometr ! Wbiegam na metę , patrzę na zegarek, 19 godzin 55 minut. Plan wykonany choć zamiar był inny. Dekoracja medalem i chwila wytchnienia. Nasz suport team przynosi herbatę, colę, zapiekanki i frytki. Mniam.
Zdobyłem nowe doświadczenie. Nauczyłem się że są „góry” i góry ale żadnych nie można lekceważyć. Bieg bardzo techniczny. Poziom trudności w skali 1-10 oceniam na 11 ;) Dostałem w kość ale w przyszłym roku rozważę start w Chojnik Festiwal i piszę to świadomie dzień po ukończeniu.

Ograniczenia siedzą w naszej głowie…. - relacja Marcina z ultramaratonu Szlakiem Orlich Gniazd
20 października 2015 r.

SOG Ultra czyli Szlak Orlich Gniazd to nowe na naszej mapie zawody choć trasa może być dla wielu osób znana, to dawna Transjura . 2015 rok to pierwsza edycja i mam nadzieję że nie ostatnia. Trasa wiedzie czerwonym szlakiem z Krakowa do Częstochowy.
Na organizowane zawody wpadłem przez przypadek gdzieś w Internecie. Co prawda byłem już zapisany na „ Łemkowynę” ale nadal wahałem się nad wyjazdem. Logistycznie były to trudniejsze zawody, drożej i dalej - tak to można podsumować choć i trasa też jest bardziej wymagająca. Do Krakowa dotarłem busem i na miejscu zawodów byłem już ok. godziny 16-tej. Start był zaplanowany na godzinę 20.00 a więc było wiele czasu na przebranie się, pogadanie z nowo poznanymi ludźmi , medytację, odebranie pakietu startowego.Właśnie, pakiet startowy ! Coś co mnie zaskoczyło i to baaaardzo pozytywnie już na samym początku i pokazało charakter biegu. W skład pakietu wchodziły dwie rzeczy, bardzo dokładna mapa i numer startowy. Jak dla mnie strzał w dziesiątkę. Bez zbędnego spamu, kolejnych koszulek, gąbek… Jaka cena taki pakiet i o to chodzi. Ubrałem się „ na zimowo” a wiec w grubsze getry i grubszą koszulkę z długim rękawem a na to kurtkę wiatrówkę i jesienną czapkę z rękawiczkami z racji tego że nie było po drodze przepaku ( wcześniej dostarczony worek z ubraniami, jedzeniem, zazwyczaj w połowie trasy ) W plecak wziąłem tylko drugie skarpetki na zmianę i kurtkę przeciw deszczową i to miało wystarczyć. Prognozy mówiły że ma delikatnie popadać w nocy z piątku na sobotę i tyle. Oj jak bardzo się myliły…
Z miejsca zbiórki na linie startu podprowadził nas Konrad Ciuraszkiewicz, znany i ceniony ultras. 10, 9, 8 …odliczamy. Zero - start i poszli…. Na trasie było przewidzianych 7 punktów kontrolno-odżywczych rozmieszczonych co ok. 20 km. Pierwszy punkt był zlokalizowany w m. Pieskowa Skała. Już zaraz po starcie deszcz zweryfikował mój ubiór. Szybka decyzja i zmiana kurtek i tak już do końca. Jak ja się cieszyłem że ubrałem buty trailowe a nie z podeszwą na asfalt a jeszcze dzień przed startem miałem dylemat, podobno trasa nie wymagająca mówili. Mylili się ;) Pierwszy upadek zaliczyłem już po kilkunastu kilometrach. Powalone drzewo chciałem obejść ale nie poszło tak jak chciałem i zaliczyłem wywrotkę. Trochę ubłocony ale szczęśliwy że na szczęście nic się nie stało. Myślę sobie - Marcinie, limit wywrotek już się zakończył. Cały czas padał deszcz. Dobiegłem do pierwszego PKŻ. Warunki spartańskie ale tak już będzie na większości punktów, wolontariusze w swoich samochodach, pożywienie z bagażnika, coraz bardziej mi się to podoba  Warunki żywieniowe jak na … poligonie. Garść rodzynek, kilka ciastek, dolanie wody do butelek i dalej w drogę. Cała trasa przeplatała się las - pola uprawne - wioski i miasteczka - las i tak w kółko. Mam wrażenie że lasu było najwięcej, mokrego lasu. Oznakowanie trasy jak myślicie ? Oczywiście spartańskie !
Organizator zapowiedział już na początku że nie będzie łatwo. Zielone strzałki na asfalcie były tylko na zejściu z asfaltu w las i odwrotnie, w kilku miejscach wisiały też taśmy ostrzegawcze i to by było na tyle. Większość trasy poruszaliśmy się po oznaczeniach PTTK, szlak czerwony, wyszukując ich na drzewach, kamieniach a w wioskach na słupach. Wielkim udogodnieniem był wgrany ślad GPS do zegarka. Nie raz wyciągnął mnie z opresji. Nawet kilka razy zboczyłem ze szlaku ale powiadomienie, szybka analiza mapy, odszukanie znaków i dalsze napieranie. Zegarek okazał się bardzo pomocny. Sobota rano ok. godziny 8, napieram przez jakieś miasteczko i widzę Biedronkę, hmmm, co by tu zjeść ? Wpadłem znając układ sklepu od razu na półkę z wędlinami i wziąłem małą paczkę wędzonych kabanosów, 0,5 L coli i puszkę energetyka. Mina ludzi w kolejce i pani kasjerki bezcenna.
Deszcz padał niemalże całą drogę. Były chwile że padał mocniej a czasami lżej ale wszędobylska wilgoć potrafiła dobić. Pamiętam że w sobotę po południu gdzieś na chwilę wyszło słońce, i to by było na tyle. Na czwartym punkcie w m. Podzamcze spotykam Sebastiana który akurat robi operację chirurgiczną na swoich stopach. Zamieniliśmy kilka zdań i wyruszyliśmy razem na szlak, jak się okazało później, los nas związał już do końca biegu. Ja przebrałem skarpetki , zatankowałem wodę i zjadłem banana. Cofając się troszkę wstecz żeby rozjaśnić co nie co sytuację, od ok. 50-go km biegnę już z kijkami żeby na podejściach odciążyć nogi a w zegarku mam ustawione regularne powiadomienia, co 20 minut picie i co 60 minut jedzenie. A właśnie, jedzenie ! Na ok. setnym kilometrze PKŻ i istne szaleństwo. Dyrektor zawodów ze swoją rodziną się postarał ;) Ciepły makaron z sosem brokułowym, gorąca herbata, ławki na których można usiąść….ehhhh. Paweł ładuje mi przez pół godziny telefon w samochodzie, jego żona dokłada makaronu, córka zajmuje rozmową ale czas szybko mija i czas się zbierać bo lenistwo weźmie górę.
Wiedzieliśmy już że nie ukończymy zawodów przed zachodem słońca, druga nocka z latarkami na głowie może dobić. Las deszczową nocą jest przerażający. Co raz w świetle czołówki widziałem chomika który stał na łapkach i się śmiał <śmiech> , wiewiórki i królika no i węże pod nogami a już szczytem był zaparkowany czerwony opel astra hatchback… Tak, to umysł już płatał figle. Nie było żadnych zwierząt. Sebastian o ile dobrze kojarzę to widział słonia <śmiech>Była już późna noc. Wybiegamy z lasu do jakiejś wioski pewni że to jest Olsztyn czyli ostatni punkt na trasie i gdzie czeka na nas moja rodzina zaopatrzona w gorącą herbatę, kawę i jedzenie. Przez przypadek zauważamy drogowskaz szlaku, Olsztyn 7 km… To mogło dobić już na tym etapie. Takie odcinki biegnie się od - do. Tym DO była gorąca herbata a tu porażka. Postanowiliśmy chwilę odpocząć a że na drodze akurat ukazał się obudowany przystanek PKS to było to . Usiadłem, wyjąłem telefon i poczułem że odpływam. Gwizd w uszach, mdłości, problemy z wymową. Wiedziałem że musze szybko się położyć i unieść nogi wyżej bo stracę świadomość. Pomogło.
Sebastian się pyta czy dzwonić po pogotowie, już nie wiem co odpowiedziałem ale zaprzeczyłem. Szedłem te 7 km jak na skazanie. Znów zwierzęta w lesie, w głowie głos pogotowia. Pytam się Seby, słyszysz karetkę ? Mówi nie... chyba źle ze mną. Dochodzimy wreszcie do Olsztyna k/Czestochowy, nie mylić z tym na Mazurach ;) komitet powitalny z transparentem a ja mówię Anicie, schodzę z trasy… Do celu ok. 16 km a ja mam już dość. Najgorzej ze stopami. Odparzone, mokre, pęcherze i spuchnięta kostka. Aaa właśnie. Ok. setnego kilometra zaczął mnie pobolewać mięsień prostownik długi palców, co podniosę stopę do góry to przeszywający ból rozchodzi się po piszczelu. Apap stał się zbawienny. Noga przestawała boleć ale to tylko dlatego że mózg dostawał informację że już jest ok. Wiedziałem że kontuzję mam murowaną.
W Olsztynie przy cmentarzu na parkingu Anita wybiła mi z głowy zejście z trasy. Gorąca herbata, tak długo wyczekiwana postawiła nas na nogi. Do tego kawa, bułka słodka i nurofen. Zaproponowała także desperadosa na okrzepienie ale tego bym raczej nie zniósł . Przed nami ostatnie 16 km ale był to wariant optymistyczny bo pesymistyczny mówił o 27 km ( były jakieś zmiany na szlaku itd… ) Ostatni etap powoli się zbliżał do końca, wiedzieliśmy już że się uda, że nic nie może nam odebrać naszego celu. Wyszliśmy z lasu i zobaczyliśmy światła ! Jest Częstochowa ale dlaczego tu tak ciemno ! Gdzie jest cywilizacja ! To były najgorsze kilometry. Ok 4 kilometrów przez miasto strasznie się dłużyło a końca nie widać. Dzwonię do Anity, pytam gdzie ta szkoła. Każe iść prosto przez wiadukt, po lewej mijamy w oddali galerię jurajską, już blisko. Widzę swoją ukochaną na ulicy, czeka. Prowadzi nas do szkoły gdzie jest …meta. Szczęśliwi że dotarliśmy. Jest ! Cel osiągnięty ! Na mecie rodzina, przyjaciele , jejku, jak miło ich widzieć. Aśka, Miłosz, Robuś, Maryśka, przyjechali ze Śląska specjalnie żeby mnie przywitać, czuje się wyróżniony. Siadamy na chwilę i kurcze, to już koniec. Tak szybko minęło…
Chciałem podziękować Anicie za wyrozumiałość i wiarę we mnie, przyjaciołom i znajomym za wsparcie na trasie poprzez smsy ( Jędrek ty już wiesz co ) , FB.
Sprzęt wykorzystany na zawodach:
- buty Brooks Cascadia 9
- skarpetki Inov8 ultra race
- getry zimowe Kalenji
- koszulka zimowa Under Armour
- kurtka p.deszczowa z kapturem Quechua ( kosztowała tylko 34,99 a spisała się rewelacyjnie )
- czapka Odlo
- rękawiczki 4F
- zegarek Garmin Fenix3
- plecah Quechua 0-10L
- kijki Fizan Compact
- czołówka Mactronic Epic
- 13 żeli Ale, 3 batony, 2 opakowania żelków PowerBar
- dwa powerbanki, zapasowe baterie
Marcin

Ultra Trail de Mont Blanc - relacja Mariusza
3 września 2015 r.

TDS - Sur les Traces des Ducs Savoie Impreza odbywająca się podczas UTMB -Ultra Trail de Mont Blanc.
Trasa TDS ma dystans 119 km i ponad 7250 m przewyższenia, strome podejścia oraz ostre zbiegi, zaliczana jest do trudnej technicznie trasy. Liczba startujących 1600 biegaczy
Aby wystartować w biegu, należy mieć odpowiednią liczbę punktów zdobytych w biegach górskich praktycznie na całym świecie. Moje zakwalifikowanie było zwykłą formalnością. Liczba punktów, jaką zbierałem miała zostać wykorzystana do startu w biegu głównym UTMB na dystansie 170 km. Jednak po zmianie regulaminu UTMB liczba punktów wzrosła, a moje starty zostały wyczerpane, może bardziej nogi :) brakło jednego punktu. Dlatego postanowiłem nie tracić czasu i przygotować się na start w TDS. Cieszyło mnie to, zwłaszcza że nie zostałem wylosowany do biegu Lavaredo. TDS czy Lavaerdo były dla mnie ważne. Jest to kolejny krok w drodze do "Western State 100". Oby dwa biegi dają kwalifikacje, teraz pozostaje losowanie grudniowe.
Przygotowanie do biegu odbyło się dość spokojne, tak aby nie nabawić się kontuzji - kilka wycieczek górskich. W najmocniejszym tygodniu zrobiłem około 135 km. Ćwiczenia wzmacniające brzuch. Poza tym najważniejszym przygotowaniem jest nastawienie na osobiste zwycięstwo. Kolejnym krokiem jest organizacja sprzętu na bieg. Pod tym względem regulamin jest bardzo wymagający. Ze sprzętu postanowiłem wybrać markę Inov8 (kurtka plecak, spodnie) Salomon (lekka koszulka do biegania w teren) i obuwie Altra Lonk Peak 2.0, latarka czołowa Petzl Tikka + 110 Lumenów do tego rękawiczki wodoszczelne, czapka, jest tego sporo i wszystko należy do "wyposażenia obowiązkowego", które jest sprawdzane przed wydaniem numeru startowego oraz na trasie. Wszystko ze względów bezpieczeństwa - szlaki alpejskie potrafią być zaskakujące pod względem zmiany pogody. Były przypadki w historii UTMB, że trasa została skrócona przez burze śnieżne.
Kiedy już jestem na liście startowej, przygotowany treningowo, wraz z wyposażeniem obowiązkowym, pozostaje droga do Chamonix.
Po przybyciu na miejsce, lekki szok - wszyscy tu biegają :) Wśród pięknych górskich widoków wyłania się Mont Blanc. Każdego dnia startuje różny bieg PTL, TDS, OCC, CCC, UTMB. Po przyjechaniu na miejsce poznałem nowe osoby, wcześniej mieliśmy tylko kontakt telefoniczny, czy emailowy. Każdy nastawiony na własne zwycięstwo. Każdy z nas wyjątkowy, każdy ze swoją pasją. Jedni odliczają czas do startu, inni wspinają się po górach, a jeszcze inni wbiegają na Mont Blanc. Są też kibice. Całe Chamonix żyje tymi zawodami i bieganiem, nie da się tego opisać, jest to mekka biegaczy górskich. Zwłaszcza przez ten tydzień.
W poniedziałek wraz z Mariuszem poszliśmy odebrać numery startowe, razem startowaliśmy w TDS, samo odebranie numerów trwa troszkę długo, jest spora kolejka, po około godzinie odebraliśmy pakiety. Powrót do domu, pasta pary i sen. Start biegu odbył się po włoskiej stronie Mont Blanc a dokładnie Courmayer. Pobudka 2:30, śniadanie, sprawdzenie, czy wszystko jest i w końcu wyszedłem na autobus, który zawoził zawodników Courmayer. Na miejscu jeszcze miłe zaskoczenie - spotkałem koleżankę Milenę z Pabianic, bardzo dobrą ultra biegaczkę.
Start. Można sobie to wyobrazić, kiedy 1600 biegaczy z całego świata nie może się doczekać, kiedy ruszy na alpejskie szlaki. W tle muzyka z Piraci z Karaibów. Wystartowaliśmy jeszcze, kiedy było ciemno, podążamy oświetlonymi uliczkami górskiego miasteczka we włoskim stylu. Courmayer leży na wysokości 1220 m. Już po godzinie i 15 sekundach docieram do pierwszego pomiaru czasu 1959 m, widok na ośnieżone szczyty przy wschodzie słońca przez chwile potrafi swoim wyglądem odjąć mowę, wzbudzić zachwyt. Na punkcie kilka krakersów i w drogę. Było to pierwsze dość spore podejście do kolejnego wzniesienia Arrete Mont Favr na 2409 m.
Po dotarciu na wierzchołek, kolejne piękne widoki z jeszcze wyższej perspektywy. Sam już nie wiem, gdzie kierować wzrok. Pozostaje mi się skupić i jak najszybciej dotrzeć w dół do Lac Combal 1970 m.
Po dotarciu szybkim zbiegiem do tego punktu, spotkałem kilku zawodników z Polski. Po wymianie zdań i pozdrowień, dowiedziałem się, że przede mną podejście na największy wierzchołek w całym TDS. W głowie ciągle jedno wielkie WOW, dopiero co w dolinie na prawie 2000 m przepiękne jezioro, obok masyw lodowcowy, a tu za każdym razem coś nowego. Słyszałem, że może na cieszyć się jak dziecko na tym biegu i chyba tak było. Zjadłem śniadanie w punkcie kontrolnym, uzupełniłem zapas wody i ruszyłem w drogę w kierunku Col Chavannes 2592 m. Podejście okazało się bardzo strome, spoglądając się za siebie w dół widzę jedynie sznur zawodników, jeden za drugim podążającym przed siebie. Spoglądając w górę - powiększająca się stromizna i wyjałowiona ostra skała, a w niej szlak. Szlak, w którym podążali rzymianie w II wieku naszej ery.
Wszystko dokoła się zmienia - powietrze, krajobraz, docieram na sam szczyt, usytuowany pomiar czasu, odhaczam się, robię kilka fotek. Zastanawiam się - to dopiero 17 km, a co mnie czeka dalej, jak wygląda 7250 m przewyższenia, nigdy tyle nie pokonałem. To jakby wejść na siedmiotysięcznik z poziomu morza lub wejść na 2450 piętro.
Jednak szybko uznałem, że to przygoda, wszystko jest możliwe, dam radę. Ruszyłem w dół bardzo długim zbiegiem, szerokim szlakiem, podążałem wraz z zawodnikami na przemian się wyprzedzając. Włączyłem muzykę, która dodała mi jeszcze więcej energii i tak leciałem w dół około 10 km do kolejnego pomiaru czasu Alpetta. Po chwili poczułem się troszkę ciężko, sam zbieg był bardzo lekki, ale jednak nogi nie pozwały ponieść się szybkości, hamują z bezpieczeństwa.
Następne podejście do Col Du Petit Saint Bernard. Po drodze kolejne piękne górskie jezioro, a wokół niego pasące się alpejskie krowy z dzwonkami, wszystko miało swój klimat. Jezioro obiegamy jesteśmy coraz bliżej jednego z ważnych punktów kontrolnych. Coraz więcej kibiców przy szlaku klaskających, dopingujących. Stromym podejściem przez około 500 m metrów można poczuć się jak na zawodach Vertical Race, serce czuć w gardle od wysiłku, a metr od ciebie kibice, wspierający każdego zawodnika. Nie można się poddawać. Po dotarciu na szczyt punkt kontrolny posiłek, chwila na złapanie oddechu. Po wyjściu z punktu rześki pełen energii zastanawiałem się tylko, jak długo wytrzymam - dopiero 38 km za mną. Biegnąc tak przed siebie spoglądam, a przy szlaku informacja o przebiegającej granicy włosko-francuskiej (oczywiście zdjęcia). Teraz w dół jeden z największych zbiegów na trasie z 2188 m do miejscowości Bourg Saint Maurice 816 m i ponad 15 km w dół. Z wysokich gór do miasteczka w którym był jeden z największych punktów kontrolnych, wbiegając do Saint Maurice oklaski przechodniów kierujących zawodników na deptak. Punkt kontrolny duży, zjadłem obiad, zapas wody. Przed wyjściem z punktu sprawdzenie sprzętu obowiązkowego, względy bezpieczeństwa - wychodzimy w góry.
Teraz najgorsze podejście - 5 km i 1200 metrów przewyższenia. Jednym słowem jest to bardzo stromo - załadowałem 2 żele, 2 tabletki hydrosalt, litr wody na 5 km i zapas siły, który gromadziłem przez całą drogę z myślą o tym punkcie. Zacisnąłem zęby i ruszyłem, piąłem się w górę krok za krokiem, wspólnie z innym zawodnikiem wyprzedzaliśmy pod górę kolejnych zawodników, spora cześć siadała na otwartym słońcu bądź w cieniu drzew. Po około 3 km postanowiłem wyprzedzić zawodnika, z którym przez dłuży czas utrzymywałem tempo. Spodobało mi się szybkie wdrapywanie. Nie mając kijów trekkingowych, zręczniej pokonywałem podejście, praktycznie na czworaka. Po godzinie ukazał się przede mną gigantyczny mur - schrony z 2 wojny światowej, a kilkaset metrów wyżej zamek, dotarłem do niego. Zaspokoiłem pragnienie zimną colą. Co dalej przede mną? Oczywiście w dół. Dopiero połowa trasy za mną, a tu coraz niżej słońce. Zejście okazało się bardzo strome, wręcz niebezpieczne, robiło się coraz chłodniej. Założyłem koszule termoaktywną. Podążając tak w dół, zaczęło się dziać coś, czego się obawiałem - ból w prawym kolanie powodował, że głównym problemem nie okazał się limit czasu do kolejnego punktu, bo tutaj miałem nadmiar ponad 2-3 godzin, lecz niedyspozycja kolana. Usiadłem na kamieniu, owinąłem troszkę kolano i zacząłem podejście na Passeur de Praloganan 2567 m, martwiąc się o stan zdrowia i tego, że dopiero połowa.
Ostrożnie szedłem ku górze, dotarłem wykończony na grzbiet szczytu, a przede mną ukazało się zejście. Zejście, które było częścią trasy tak strome, że asekurowane przez ratownictwo górskie wspierane poręczówkami. Zastanawiałem się, co jest dalej przede mną, jeśli połowa drogi wyglądała tak, to co mnie czeka w nocy. Zszedłem w dół z ogromnym bólem, zrobiło się ciemno zimno i na dodatek mokro. Deszcz kilka dni temu padał i część szlaku namiękła. Idąc tak przed siebie docieram do Cormet de Soselend 1967 m. Pierwsze moje kroki to punkt medyczny, opisałem mój przypadek fizjoterapeucie, który po około 10 minutach zajął się mną. Przez chwilę mogłem też porozmawiać z zawodnikiem z Polski, który zdecydował zakończyć swój bieg na tym punkcie. Po oględzinach fizjoterapeuty, zastosował mi kinesiotaping. Miałem oklejony cały pas biodrowo piszczelowy i kolano Hmmm i co wtedy? Właśnie to okazało się dla manie zbawieniem. Ból minął. Zjadłem kolację, ubrałem kurtkę wiatrówkę, czapkę, przygotowałem czołówkę, zapas wody.
Postanowiłem napierać do końca. Kiedy wyszedłem z punktu, ukazał się widok czołówek, sznur światełek schodzących z gór do punktu i sznur świateł przede mną wdrapujących się na górę, w alpejskich ciemnościach. Zatrzymałem się chwile z własnymi myślami. Cała noc przede mną. Nie traciłem czasu, nie czując bólu podążałem przed siebie. Zbiegi zbiegałem, podejścia ostro cisnąłem ku górze, mijałem kolejne punkty szczyt Col de la Sauce, La Gitte, Col Est de la Gitte. Przez ten czas wyprzedziłem ponad 300 zawodników, czułem się wspaniale, jak bym dopiero zaczął bieg. Wiem, że to mogło być zgubne, a pod koniec mogłem zapłacić za to mocnym kryzysem. Jednak podążałem przed siebie, zwolniłem przed punktem Col du Joly 1989 m. Było około 3:30 w nocy. Do świtu jeszcze sporo czasu, posiłek, zmiana baterii w czołówce i ostry zbieg w dół do Les Contamines 1170 m. To zejście to był ten kryzys, o którym pisałem, dostałem nauczkę ("...wobec potęgi gór prościej odkrywa się siebie, a przynajmniej to, że większość granic i lęków to tylko ułomność naszego umysłu, poza którą zaczyna się wolność...").
Nic nie dodawało mi energii, mój cel złamać 30 godzin miałem wrażenie oddala się z każdą minutą. Zamiast zbiegać, nie potrafiłem znaleźć miejsca, jak postawić stopę. Umysł szukał wymówki, wszystko przeszkadzało. 90 km w nogach, tylko 29 km do mety, powtarzałem - wytrzymam.
Dotarłem do Les Contamines, zmieniłem w punkcie medycznym taping. Myśląc, że to pomoże, zjadłem przygotowałem sobie 3 żele na 3 ostatnie szczyty Chalets du Truc, Col de Tricot, Bellevue. Ostatnie 24 km do mety, wiedziałem, że ukończę, będąc ostrożnym. Pierwszy szczyt zdobyty, kolejny to walka z myślami, samym sobą, zrobiło się widno słońce wstało. Zmęczenie po nocy zaczęło się zmniejszać, organizm zareagował, jakbym się obudził.
Przyspieszyłem, ostrymi krawędziami zbiegałem w dół, kilka poręczówek przy szlaku oraz wielki wiszący most nad wodospadem spływającym z lodowca, piękny poranek - czego chcieć więcej. Docieram do Les Hauches, to przed ostatni punkt, mam spory zapas. Uwierzyłem, że złamię 30 godzin. Ostatnie 8 km truchtałem w kierunku Chamonix. Nastał brak zmęczenia, tylko radość. Wbiegając do Chamonix nigdy nie czułem się tak podczas zawodów. Setki ludzi klaskających zawodnikom wzdłuż deptaka, dopingują. Uwierzcie, że w takiej chwili nawet łza może się zakręcić, zwłaszcza po tym co się przeżyło.
Piękna meta i powitanie każdego zawodnika z osobna, hmm bezcenne.
TDS zakończyłem z wynikiem 28 godzin 46 minut. Wrażenia, jakie zostały po UTMB TDS, są dla mnie czymś wyjątkowym, pierwszy raz biegałem w Alpach na takich wysokościach z taką ilością przewyższeń. Dziękuje wszystkim którzy mnie dopingowali rodzinie, kolegom i koleżankom biegaczom z Grupy i znajomym. Kolejny cel osiągnięty.
"To, co dziś jest rzeczywistością, wczoraj było nierealnym marzeniem".
Mario
No i stało się, stało się co miało się stać, przebiegłem 110 nosz kur...ka mać ;) - relacja Marcina
22 lipca 2015 r.
Pomysł na coś bardziej zwariowanego urodził się w głowie zaraz po tym jak ukończyłem swój pierwszy maraton, na wiosnę 2014. Ponad 42 kilometry to za mało żeby się sponiewierać i zacząłem myśleć o dłuższym dystansie. 100 kilometrów wydało mi się optymalnym dystansem, nie za długi i ładnie brzmi, setka, a więc zacząłem szukać ciekawych rywalizacji. Przez przypadek trafiłem na stronę festiwalu biegowego w Lądku Zdroju i zapisałem się na zawody K-B-L ( od nazwy miejscowości Kłodzko Zdrój - Bardo - Lądek Zdrój ) 110 km.
Przygotowania jakie poczyniłem to regularne bieganie ok 200 km miesięcznie a więc takie potrzebne minimum od jesieni tamtego roku. Brakowało mi w treningach elementów biegania górskiego co przełożyło się na wynik bo jednak na stromych zbiegach nie miałem doświadczenia i zwalniałem żeby nie zaliczyć wywrotki a znów na podejściach wydolność dała znać o sobie zadyszką i podwyższonym tętnem.

Do Lądka zawitaliśmy rodziną w godzinach popołudniowych w piątek a więc w dzień startu. Szybkie meldowanie w hotelu i spacer po odbiór pakietu startowego w biurze zawodów a później chwila relaksu z synem i Anitą w parku zdrojowym i powrót do hotelu. Szybkie przebranie się, spakowanie depozytu na przepak ( Bardo ) sprawdzenie czy wszystko mam i ponowny spacer pod biuro zawodów do podstawionych autokarów które wiozą nas, zawodników do Kudowy Zdrój skąd jest start. W Kudowie jesteśmy o 19-tej a więc godzinka do startu. Zwiedzam stoiska wystawców i spotykam znajomych z innych zawodów i zaprzyjaźnionego klubu z Kamieńska ( pozdro Jarek ;) )
Atmosfera coraz bardziej podgrzewana przez spikera, w międzyczasie kończą bieg uczestnicy na dystansie 130 km a zawodnicy z dystansu 240 km mają przepak i dalej z "nami" do Lądka.
Odliczanie i start ! 9...8....7....i poszli....

Sam początek i spory podbieg na dzień dobry, zadyszka, momentami idziemy gęsiego, adrenalina działa, jest super. Już na 12 kilometrze pierwsze zgubienie trasy. Wbiegamy do Czeskiej Republiki, znaki itd i tak żartem krzyczę do grupy - kontrola paszportów. Śmiechu co nie miara i dezorientacja, nikt sobie nie przypomina żeby trasa biegła przez Czechy. Szybki powrót i znalazły się strzałki i tasiemki, powrót na trasę i już do końca obyło się bez niespodzianek. Tutaj chciałbym dodać że były to najlepiej oznakowane zawody na jakich byłem. Tasiemki zawieszone wzdłuż trasy co ok 100-200 m i do tego strzałki na ziemi żółtym kredowym sprayem - no po prostu rewelacja !

Pierwszy punkt kontrolno-pomiarowy na Pasterce, uzupełnienie płynów, arbuz w rękę i w drogę. Arbuzy stały sie nieodłącznym elementem mojej diety. Raz że je uwielbiam a dwa to rewelacyjnie nawadniają. Jadłem je na każdym punkcie po kilka kawałków. Kolejny punkt to Szczeliniec, najwyżej położony na trasie. Trasa zmieniła się diametralnie. Z lasu i łąk przeobraziła się w skały. Góry stołowe mają klimat
Tu nie zauważyłem skały i uderzyłem się w głowę, dobrze że nie mocno i nic się nie stało. Zdjęcie zapożyczone z czeluści internetu ponieważ ten odcinek pokonywałem już w nocy z latarką.
Kolejne punkty kontrolno-żywieniowe były co ok 12-13 km a dwa w odległości 20 km pomiędzy sobą.
Jeden z punktów utkwił mi bardzo w pamięci. Ścinawka Średnia. Wbiegam w nocy do wioski a tam muzyka jak z dyskoteki, wielkie halogeny mnie oświetlają i wolontariusze. Tutaj chciałbym wszystkim podziękować na punkcie, byliście rewelacyjni ! Napiłbym się kawy mówię, a tu proszę bardzo - parzona czy rozpuszczalna? Cola, woda, herbata, izotonic, wszystko bez limitów. No i arbuzy. Tu postanowiłem zjeść. Kanapeczki z serem, szynką i ogórkiem były rewelacyjne ( zjadłem ok 6 trójkątów ) i dwie kanapki z dżemem przegryzając...arbuzem ;) Ktoś z zawodników zapytał - " a piwo to macie" No jak nie jak tak, piwo też się znalazło ;) No ale wszystko co dobre szybko się kończy i postanowiłem po kilkunastu minutach przerwy ruszyć dalej. Biegłem już sam od kilkunastu kilometrów, w świetle latarki tylko ślipia zwierząt ( niedźwiedzi nie było :p )
Ok godz 2 w nocy dogoniłem dwóch zawodników i zaczęliśmy wspólny marszobieg, jak się okazało z Bartkiem do samego Lądka. Bartek, rówieśnik, miejscowy, były to jego też pierwsze tak długie zawody. Tu chciałem go serdecznie pozdrowić bo bez jego pomocy nie wiem czy bym ukończył te zawody. Wspierał , poganiał, użyczył sudocremu ;)

Kolejny punkt kontrolny już po świcie. Słońce które wschodziło dodało nam sił. I stopa przestała boleć, i nerki które mi dokuczały przez kilka godzin...

Bardo, kolejny punkt i przepak. Żyłem tym punktem bo wiedziałem że będę mógł się przebrać i zjeść ciepły posiłek. Rosół i bogracz to to co nam zaserwowano. Nie muszę opowiadać jak to smakowało no i ...arbuzy.

I tutaj zaczyna się zabawa. Po pierwsze temperatura która nieuchronnie zbliża się do 30 stopni w cieniu jak i najtrudniejszy odcinek zawodów. Podejście na Kłodzką Górę. Chaszcze, krzaczory, kamienie i korzenie a do tego ostre nachylenie i słońce. Było cięzko, momentami brakowało tchu i jak ja wtedy żałowałem że nie miałem kijków ( obowiązkowy zakup na kolejne zawody )

Ze szczytu widać jezioro Nyskie
Jak się weszło to trzeba zejść. Do kamieni i korzeni już się przyzwyczaiłem ale dodając do tego nachylenie zaczyna się zabawa. Ciało mimowolnie leci w dół a hamować trzeba
Czy już pisałem o kijkach ? ;)
Kolejny punkt to przełęcz Kłodzka. Tankowanie do pełna, arbuzy i dalej w drogę. Myślami byłem już z rodziną. Moja druga połówka i synek zapowiedzieli się na punkcie w miejscowości Orłowiec. Był to ostatni punkt na 12 km przez metą. Widok machającego i wołającego - " tata " synka bezcenne. Anita przywiozła mi pół litra zimnej pepsi, no miód w gębie ! Żelki, arbuzy, tankowanie izotonica i czas na pożegnanie ale krótkie. Plan, dotrzeć na metę przez godziną 14-tą.
Ostatni etap to łagodne podejście po szutrze i zejście ok 5 km cały czas z górki. Jakby nie słońce to by było rewelacyjnie ale ponad 30 stopni w cieniu robiło swoje. Organizm odmawiał posłuszeństwa, każdy krok i każdy kamień wbijał się w obolałe stopy.

Na 100 m przed metą dołączył do mnie Kuba i razem wbiegliśmy na metę

Chciałem podziękować wszystkim co przyczynili się do tego ze udało mi się ukończyć tak trudny technicznie bieg, mojej rodzinie za wsparcie i Bartkowi za pomoc na Trasie.

Sprzęt:

- buty Brooks Cascadia 9 ( rewelacja na kamieniach,szutrze, mokrej trawie i korzeniach ! )
- plecak decathlon z bukłakiem 2 L + bidon na izo 0,6 L
- garmin 920 xt ( batria padła na ok 1 km przed metą )
- ciuchy nike, asics, under armour, inov8, kalenji
- 12 żeli energetycznych ALE
- 2 batony nutrend
- rewelacyjne tabletki HydroSalt Ale
- magnez ALE
- cukierki żelowo cukrowe biedronka :)
- maść sudocrem


Marcin
Jak to jest przebiec 100 mil? - relacja Mario z Gwint Ultra Cross
14 maja 2015 r.
To dystans nietypowy, budzi respekt - w końcu to 161 km. Zazwyczaj 10 km już potrafi zmęczyć. Tylko że 10 km biega się z zupełnie innych powodów, niż 161 km. Jest inna motywacja, każdy ma swój powód, dla którego to robi. W pokonywaniu takich dystansów należy zaakceptować to, że coś nas zacznie boleć, w końcu będzie bolało, aż w końcu ból stanie się częścią wyścigu w takim stopniu, że trzeba się przyzwyczaić, albo i nie. Chodzi o to, aby się nie poddać, kiedy organizm oraz głowa namawia do zakończenia. Dlaczego? Bo kiedy coś się zaczyna, należy to skończyć !!! Nie należy się poddawać, trzeba się przezwyciężyć. To tak jak w życiu - podejmujemy jakieś działanie, zaczynamy, a po chwili nasza motywacja spada i co dalej? Nasze myśli nie są już na tym skoncentrowane, działania zostają zaprzestane. Zaczynamy od nowa z niezakończonymi planami wcześniej. Czynność powtarzamy w koło. Dlatego ultrabieganie zmienia charakter, którego podobno się nie da zmienić. A jednak. Po ukończeniu czegoś takiego człowiek jest na takim poziomie, że nie ma rzeczy niemożliwych. Oczywiście to jeden z czynników.
To jest mój powód biegania biegów ulta, ale jak pisałem, każdy ma swój...
Ultra Gwint 100 mil to impreza, na którą zapisałem się, jak tylko zobaczyłem ten dystans. Od dawna 161 km było moim cichym marzeniem. Jest to bardzo popularny dystans w świecie ultra, chodź w sumie w Polsce po raz pierwszy i za to można podziękować organizatorom.
Start o godzinie 18.00 w piątek 8 maja. Wyruszyliśmy z rynku w Grodzisku Wielkopolskim. Pierwszy raz miałem okazje gościć w tym mieście. Już na starcie sporo znajomych z innych biegowych imprez, w tym od biegu 147, Szczecin Kołobrzeg, czy Łemkowskiej mordęgi w błocie. Po wstępnej odprawie przedstartowej, wyruszyliśmy ulicami Grodziska. Chyba troszkę zbyt szybko, tempo w granicach 6 min na km. Niby wolno, ale jednak na ten dystans to szybko. Po opuszczeniu miasta skierowaliśmy się na drogę gruntową prowadzącą na leśne dukty
Już na początku około 10 km niczym rządek baranów jeden za drugim nie skręciliśmy tak, jak powinniśmy. Tak więc nawrotka i dodatkowy kilometr w nogach. Czas szybko leci, po 18 km i około 2 godzin docieram do pierwszego punktu kontrolnego. Jednym słowem WOW :) Punkt kontrolny niczym osada za czasów Mieszka I, począwszy od strojów tutejszych sędziów biegu po ognisko i skóry dzika, tron, topory. Szkoda odchodzić, lecz w planie chciałem jak najwięcej kilometrów zrobić nocą.
Kolejny punkt to Rakoniewice, zapadł zmrok, odpaliłem czołówkę. Tę cześć trasy pokonywałem samotnie, wsłuchawszy się w muzykę, którą specjalnie przygotowałem na ten start. Punkt kontrolny był umiejscowiony w centrum miasta, na runku. Wbiegając można poczuć się wyjątkowo ze względu na to, że wszyscy zawodnicy rozciągnęli się na trasie. Przywitanie na punkcie i na wlocie do rynku, najadłem się, uzupełniłem izotonik i wyruszyłem w drogę. Następny punkt dość kluczowy dla mnie - Wolsztyn. Tutaj czekał przepak i ciepły posiłek. Napierając tak przed siebie, dołączyłem do znajomych Hanny i Jana, z którymi już do samego Wolsztyna zmagaliśmy się z trasą. Na przepak dotarłem około 1.00 w nocy, był to 55 km. Można już odczuć lekkie zmęczenie. Punkt kontrolny, na którym odpocząłem około 30 minut, zjadłem. Zabrałem zapas żeli na noc Był również pomysł, aby zmienić buty, ale szybko upadł i dobrze.
Tak więc w pełni nocy wyruszyłem samotnie na dalszą przeprawę wzdłuż jeziora wolsztyńskiego. Pokonując tak 11 km ciemnymi lasami, w oddali widzę migające światełko i ognisko :) Docieram na punkt kontrolny. Usytuowany był na dzikiej plaży, szybki posiłek, uzupełnienie płynów i ruszam w dalszą drogę. Tutaj troszkę dało mi się we znaki zmęczenie, na tyle, że zgubiłem oznakowany szlak. Kolejne dodatkowe kilometry w nogach, na szczęście na tyle szybko się zorientowałem i zawróciłem, Jak się okazało, nie tylko ja się zgubiłem, dołączyłem do grupy "No Excuses Team" i wspólnie napieraliśmy przez noc.
Nad ranem troszkę się jednak rozproszyliśmy i do punktu w Miedzichowo dotarłem sam, Bardzo zmęczony, ale po wypiciu porannej kawy wróciła energia. Po 90 km w nogach można odczuć brak siły, taka kawa była ratunkiem. Radość, że za 16 km będzie Nowy Tomyśl, kolejny ważny punkt. Tutaj był kolejny przepak, który nadałem przy starcie, ciepły posiłek, idealny na śniadanie. Ruszyłem w drogę po drodze dołączyłem do kolegi Andrzeja, z którym kończyłem Łemkowyna Ultra Trail. Sporo powspominaliśmy, był o godzinne szybszy wtedy. Powtarzaliśmy sobie, że to co tam było, a to co tu jest - brak porównania.
Szybko zleciało, o 9 wbiegliśmy do Nowego Tomyśla. Najfajniejsze jest w tym wszystkim, że część trasy prowadziła wzdłuż targowiska, które odbywa się w sobotę. Spore zaskoczenie osób przyjeżdżających na targ, którzy widzą naszą trójkę z plecakami, nogami czarnymi od kurzu. Hmm, ciekawe zjawisko.
Wąskimi uliczkami docieramy do 110 km - Nowy Tomyśl. Śniadanie, zmiana skarpetek :), nasmarowanie maścią przeciwbólową nóg, które ból miałem prawo poczuć. Po około 30 minutach odpoczynku, ruszamy dalej z Andrzejem, drogą asfaltowa, patrząc na kierunkowskaz „Grudziądz Wielkopolski 17 km”. Uśmiech na twarzy, lecz nasza trasa ma jeszcze 51 km, a nie 17 km. Lecimy, słońce coraz wyżej, robi się ciepło. Zostałem troszkę z tyłu, brakowało sił, przyszedł kryzys dość spory, byłem przygotowany na to, wiedziałem, że to nastąpi. Kwestia czasu, myśli uciekają w każdą stronę. Zaczyna przeszkadzać wszystko od gałązki na trasie do muchy, która nadlatuje. Ma się ochotę usiąść i zakończyć to wszystko, kilka myśli - po co to wszystko. Pozbierałem się, idąc kilka kilometrów.
Dotarłem do Wąsowa. Meldując się na punkcie kontrolnym, podałem nazwisko. Podchodzi do mnie pewna osoba i się przedstawia i co słyszę :)? „Witam Jan Wieła”. Jakie moje zdziwienie w tym wszystkim? A takie, że wiem, iż moje nazwisko jest troszkę unikalne, a podczas rozmowy wyszło, że jesteśmy rodziną od strony mojego dziadka, którego jednak nie miałem okazji nigdy poznać. Świat jestem mały, byłem w szoku, a jednak :) Kontakt zachowałem, energia wróciła. Do przodu ruszyłem z zapasem sił, dogonił mnie kolega Andrzej. Kryzys jednak wrócił. Walcząc ze słabościami na trasie, zostałem jednak z tyłu, byłem już słaby. Wiem, że Jędrek zadzwonił do mnie, co było miłe, przez chwilę ciężko mi było skojarzyć fakty. Docieram do punktu Porażyn. Nawet temperatura mnie już troszkę wprowadzała w dyskomfort psychiczny
Wracając do Punktu Nowy Tomyśl, o 12 miał wystartować z niego kolega z GB Sieradz Biega - Marcin. Jego dystans to 55 km. Wyszło na to, że właśnie w Porażynie spotkaliśmy się. Dogonił mnie. Czułem się już naprawdę fatalnie. Marcin postanowił zostać ze mną i wspierać do końca, za co mu bardzo dziękuje. Złapałem na tyle siły, że udało się pokonywać kolejne kilometry. Stało się przedostatni punkt, na który czekałem z utęsknieniem :) Dd niego do mety dzieliło nas 17 km :) Odpoczynek, zebranie sił i w drogę. Ten odcinek dał jednak również w kość. Pagórkowate tereny, piaskowe ścieżki i około 4 km przed metą burza z ulewą. Hmm, czego chcieć więcej, ale chyba właśnie ta burza dodała mi energii. Deszcz. Potrzebowałem go bardzo, powietrze się zmieniło, dołączyliśmy do zawodniczki Karoliny i wspólnie już truchtając w kierunku mety cieszyliśmy się z ukończenia.
Stało się po 25 godzinach i 12 minutach. Przekraczam metę w tempie 4:00 :) Tak da się, mamy niezliczone pokłady energii. Ciężko jest opisać to, co się doświadcza podczas takiego biegu, nie jest to popularna dyszka, nie jest to maraton. To jest coś więcej niż tylko bieganie. Chyba dlatego zdecydowałem się na tę dyscyplinę :)
Co mogę powiedzieć o samym przygotowaniu? Wydaje mi się że podszedłem do tego profesjonalnie. Począwszy od tapingu mięśniowego na łydkach, wizyty u fizjoterapeuty, gospodarowania minerałami w organizmie, poprzez preparat Hydrosalt firmy Ale. Używając co 45 minut tabletki, zapobiegałem odwodnieniu. Zapomniałem, co to skurcze, z którymi zawsze miałem problem. Również właściwie dobrany sprzęt - wystartowałem w dość ciekawym modelu butów, jakim jest producent Hoka. Buty przystosowane do ultradystansów. Maksymalna amortyzacja, ma spory komfort.
Bieg dał mi niesamowita pewność, zwłaszcza kiedy w głowie mam coraz częściej magiczną liczbę 200 km :) Jednak aktualnie poświecę się przygotowaniu pod ważniejszy start TDS podczas UTMB. Na pewno będzie kilka ciekawych relacji z długich wybiegań :)
Łemkowyna Ultra Trail - relacja Mariusza
30 października 2014 r.
Łemkowyna Ultra Trail , czyli 150 km po Beskidzie Niskim. Nie wiem jak to się stało, ale jednak zapisałem się. Pewnie odruch bezwarunkowy na samą myśl Ultra Trail i 150. Aby móc tam wystartować, należy mieć już doświadczanie w biegach górskich lub odpowiednia ilość punktów UTMB, co również jest doświadczeniem :) Tutaj nie miałem problemu - punkty były, doświadczenie było, chociaż jestem kompletnym amatorem, jeśli chodzi o takie biegi i większość wiedzy pochodzi z książek, youtube, blogów. Mam też na swoim koncie biegi stu kilometrowe, które mnie najwięcej nauczyły. Tak przynajmniej mi się zdawało do czasu ŁUT150.
Biegi ultra stały się moją pasją. Dystans 150 km troszkę mnie niepokoił, ale chyba powinien był. Myślałem, że jeśli pokonałem setkę, to 50 będzie tylko dołożeniem. Jednak kilka dni przed startem coś od środka mi mówiło, że będzie ciężko. Z jednej strony fajnie, musi być ciężko - 5300 m przewyższenia to musi zniszczyć, zostawić ślad w głowie. Sam bieg daje 4 punkty UTMB. Z tego, co wiem, jest to maksymalna ilość dla zawodów, tak wiec sprawdzian przed Ultra Trail Mont Blanc idealny (piszę to zmyślą, że mnie wylosują :)
Trasa Biegu ŁUT150 prowadziła czerwonym szlakiem GSB. Start był usytuowany na deptaku w Krynicy Zdrój, początek w piątek o północy, meta zaś w Bieszczadach w miejscowości Komańcza. Limit 35 godzin wydawał mi się na początku wygórowany. Jak się okazało później, jednak myliłem się - limit był odpowiedni (za dużo filmów ultra o bieganiu na youtube, czasem warto zejść na ziemie (100 mil one day)). Po drodze kilka punktów kontrolnych z pomiarem czasu, jedzeniem i punkt kluczowy w Chyrowa SKI 80 km - tam znajdował się przepak na dalszą drogę.
Zaczynamy - odbiór pakietu, sprawdzenie wyposażenia obowiązkowego i dopiero wtedy dostajemy numer. Wszystko dla mnie rewelacyjnie zorganizowane. Przygotowałem przepak oraz rzeczy na linie mety z myślą, że mi się przydadzą, przecież skończę w nocy po około 25-26 godzinach, wezmę karimatę i śpiwór. Wszystko nadałem na punkty i poszedłem szukać deptaka w Krynicy. Zaszedłem jako 3 zawodnik, pośmialiśmy się, że miejsca na podium rozdajemy miedzy sobą, bo nie ma nikogo. Jednak za chwile pojawiali się kolejni zawodnicy na starcie, w sumie ok. 150-160 supermaratończyków. Troszkę chłodno, tak więc zakładam dodatkową kurtkę, rękawiczki czapka. Wszystko, aby było jak najcieplej :)
Kilka słów od organizatora i ruszamy w 150 kilometrową przygodę. Częściowo przez miasto, aż wchodzimy na szlak. W głowie radość, zaczyna się podejścia jedno za drugim zbiegi. Jestem uradowany, jest noc, chłodno, góry lasy i jeszcze biegniemy, za mną sznur białych lampek wchodzących na szczyt, przede mną sznur czerwonych - rewelacyjny widok. Wspaniale, patrzę na zegarek, a tu już 10 km, rewelacyjnie. Jednak coś pod stopami robi się mokro, mówili że będzie błoto, tak więc spoko, przecież jest mrozik, to złapie. Jednak nic bardziej mylnego - po jakimś czasie byłem już po kolana w błocie. Teraz sobie uświadomiłem dlaczego Beskid Niski nazywają "Beskid Śliski", lecz to nie koniec - dopiero 2 godziny od startu.
Wybiegliśmy z lasu wzdłuż polany pastwiska i nasz szlak zatrzymuje się przed strumieniem górskiej wody, kilku zawodników zdezorientowanych szuka mostka, ale tu nie chodziło, oto aby mieć sucho w butach, bo tak to możemy sobie po asfalcie pobiegać. Bez chwili zastanowienia wskakuje w strumień z zimną wodą i przechodzę na drugą stronę. Pierwsza myśl bardzo orzeźwiająca - dobrze, że kry lodowe nie pływają. Jeszcze troszkę błota i pierwszy punkt kontrolny. Ciepła herbata zaspokoiła mnie, kilka minut odpoczynku i lecimy dalej. Fajnie, kolejne strumienie do pokonania, kolejna dawka błota już tym razem wzdłuż całej trasy. O suchej leśnej ścieżce mogłem sobie pomarzyć. Czekałem na niebezpieczny odcinek, gdyż według organizatorów należało tam bardziej uważać. To Kozie Żebro, bardzo strome i śliskie zejście, dla mnie prawie pionowe. W taki sposób odezwało się też kolano i skończyła się moja radość. Było mi wszystko, jedno miało być ciężko i było, tak wiec walczyłem do samego rana.
Zrobiło się widno, biegłem z dwoma innymi zawodnikami. Z nocy przypominam sobie widok, kiedy podeszliśmy na wzgórze (nie wiem który kilometr), była mgła, a przed oczami w świetle czołówki stary Łemkowski cmentarz - scena jak z filmu. Ciśniemy dalej, kolejne strumienie i łąki, udało się asfalt niedużo, ale nogi bardzo odpoczęły. Z radością witam 48 km i punkt kontrolny ze śniadaniem. Jedzenie, dużo jedzenia - to dla mnie podstawa. Pomidorówka, banany, kartofle zapiekane, herbata - były moim paliwem na dalszą drogę. I nagle słyszę głoś "ej młody, czy ty startujesz wszędzie tam gdzie ja". To znajomy z biegów w łódzkim. Miło spotkać znajome osoby na trasie.
Napieram dalej w górę, zaczyna się robić, jak z bajki, z drzew opadły liście, a na gałęziach lód i promienie słońca przenikające przez las. Chciało by się zostać, poprosiłem o zdjęcie jednego z zawodników. Po drodze kolejny niebezpieczny punkt, strome zejście - tutaj już musiałem usiąść. Poprosiłem dwóch zawodników, z którymi biegłem wspólnie, aby nie czekali na mnie. To był pierwszy kryzys, straszny ból kolana podczas zejścia i na dodatek coś zaczęło bardzo doskwierać przy kostce. Musiałem usiąść i przemyśleć. Nazwałem to rozmową ze sobą, bardzo ważne dla mnie :) Po chwili zebrałem siły i dobiłem do 64 km. Jedzenie, znów jedzenie - kanapki, herbata i w drogę. Ten kawałek trasy sam pokonywałem przez dłuższy czas, ciężko - dopiero po wyjściu z lasu złapałem zasięg w telefonie, zadzwoniłem do rodziny, ucieszyłem się, zmotywowało mnie to do dalszej drogi. Po chwili na trasie spotkałem Macieja - osobę, z którą już do końca łamaliśmy kryzysy i wspieraliśmy się na trasie.
Punkt Chyrowa SKI 80 km. Sporo ludzi zrezygnowało właśnie na tym punkcie. Postanowiliśmy sobie, że nie zejdziemy z tej trasy, choćby nie wiem co. Zrobiliśmy drużynę - siedem osób, które wyruszyły z Chyrowej Przełamywaliśmy kryzysy, wszystko, nawet jeśli 10 km pokonujesz w 3 godziny i się z tego cieszysz, bo idziesz do przodu. W ultra, jak w życiu - nikt nie da ci twoich nóg. ale może cię wesprzeć mentalnie. Chyba dlatego teraz w końcu zrozumiałem, bardziej poczułem w głowie - po co tak na prawdę jest pacemaker . Sporo biegaczy w biegach 100 milowych korzysta z tego wsparcia, u nas było podobnie - motywowaliśmy się nawzajem.
Napieraliśmy do przodu, przekroczyliśmy granice 100 km. Punkt kontrolny, uzupełnienie zapasów i w drogę. Było już ciemno, niebo bez żadnej chmurki, gwiazdy wydawały się bliżej niż zawsze, a my bliżej mety. Ciężko opisać teraz kolejne kilometry, ale po wyjściu z lasu mieliśmy kolejny odcinek asfaltu bardzo zimny, przynajmniej ja byłem na wycieczeniu. Po dojściu do punktu kontrolnego 119 km myślałem już o zejściu z trasy, miałem straszne zawroty głowy, chociaż walczyłem z samym sobą. Troszkę, bo na 5 minut, położyłem się, ale jednak nie pogodziłbym się z zejściem z trasy. Zupa dyniowa z imbirem, shot z kofeiną, bcaa, plus shot z magnezu i witaminy z minerałami postawiły mnie na nogi :) To był chyba najcięższy kryzys, jaki przełamałem.
W dalszą drogę wyruszyliśmy w trójkę, dalej byliśmy zgrani, oczywiście to wszystko dalej odbywało się w błocie. Tabletki przeciwbólowe załatwiały na chwile problem ze spuchniętymi nogami i kolanem, Druga noc w lesie, już prawie 30 godzin na nogach, już starałem się nie liczyć czasu. Podejścia mam wrażenie były cały czas, teraz już wiedziałem, skąd wzięło się 5300 m przewyższeń. Mogę przyznać, że to bardzo dużo.
Zrobił się ranek, mgła leżąca w dolinach. Kiedy patrzy się z góry, robiła wrażenie. Pierwszy raz byłem w tym rejonie Polski, ślicznie. Rozmyślając i prosząc już o przedostatni punkt po dość stromym zejściu, zobaczyłem światełko. Tak, to był punkt kontrolny, po nim jeszcze około 16 km i meta. Dobijamy, uzupełniamy zapasy i w drogę. Wszystko przebiega jak cała noc, czyli lasy i błota, cisza. Kilometry lecą pomału, na punkcie kontrolnym dostaliśmy informacje, że po wyjściu z lasu będzie około 3 km asfaltu i meta - najpiękniejsza wiadomość w ostatnich 30 godzinach. Przed nami ostatni las, las który zapamiętam do końca życia, Czekając za asfaltem, w twojej głowie buduje się obraz aglomeracji, a twoje oczy to widzą, a kiedy dobijasz do miejsca - widzisz paprocie. Mam wrażenie, że ten odcinek lasu to jakiś magiczny przeklęty las. W wyczekiwaniu na asfalt, widziałem tam go wszędzie, tylko nie pod nogami. Niestety to były halucynacje. Pierwszy raz doświadczyłem tego podczas wysiłku. Organizmu doprowadziłem do takiego stopnia. Teraz to nazywa się walka z własnymi słabościami. Przychodzą tylko jedne słowa na myśl. "Jest coś magicznego w bieganiu, po pewnej odległości to przerasta ciało. Następnie nieco dalej, to wykracza poza umysł. Nieco jeszcze dalej, i to, co masz przed sobą, pokazuje dusze (Kristin Armstrong).
Na szczęście wygrałem ze sobą i nogi postawiłem na asfalcie tym prawdziwym. Wspólnie z Maciejem przekraczamy linie mety. To, co się czuje po takim wysiłku pozostanie w głowie chyba na zawsze. Nigdy nie miałem tak ciężko. Wydaje mi się, że to jednak trasa błotna dała najwięcej w kość. Cieszę się niesamowicie, że to ukończyłem, chociaż z wyniku nie jestem zadowolony. Na nic innego nie zwale winy, tylko na siebie. Nie znaczy to, że zrezygnuje z takich biegów, wręcz przeciwnie - chce jeszcze więcej. Nie nauczę się na treningu tego, co przeżyłem podczas biegu. Najlepszym treningiem są dla mnie zawody.
Dziękuje osobom z którymi przebyłem te 150 km. Tym, którzy trzymali za mnie kciuki. Dwa tygodnie regeneracji i kolejna przygotowania do przełamania bariery tym razem 100 mil (166 km). Nie znaczy ze przestane oglądać ultra na Youtube :) Motywacja i wyobraźnia podczas takiego biegu daje siłę.
Mariusz
Maraton wokół Jeziora Sulejowskiego – relacja Mariusza
16 września 2014 r.
Obserwowałem, zapisałem, wystartowałem. Jednym słowem bieg wpadł mi od razu w oko, uwielbiam biegać w terenie, a tutaj przekonywało do tego wszystko- malownicze okolice jeziora sulejowskiego, bieganie wzdłuż wybrzeża, lasy. Naprawdę długo się nie zastanawiałem z zapisem.
Następnie cierpliwie czekałem na dzień startu. Bieg można zaliczyć do ultramaratonów. Dystans 50 km w terenie nie jest tym, co zwykły maraton. Tutaj troszkę więcej energii i czasu należy poświęcić na ukończenie biegu. Start nie był dla mnie tak bardzo ważny, chciałem bardziej, aby to był trening w terenie - dobry i mocny.
Nadszedł dzień startu, przybywam na teren Opactwa Cystersów w Sulejowie - tutaj znajdowało się biuro zawodów. Pierwszy raz byłem w Sulejowie i mogłem zobaczyć tak urokliwe stare miejsce, części budowli pochodzą z XII wieku, naprawdę coraz bardziej się cieszyłem ze startu. Odebrałem numer startowy, troszkę rozmów przed starem, dużo znajomych twarzy z innych zawodów.
Zawody organizował Bike Orient, w planie był maraton rowerowy MTB, który wystartował jako pierwszy. Ultramaraton Biegowy 50 km startował jako drugi, zaś bieg na 10 km w ostatniej kolejności. Przebrałem się, napełniłem bukłak wodą, w plecak kilka żeli, fiolka magnezu, batonik. Po trasie był jeden punk kontrolny na 28km. Tam również można było uzupełnić zapas wody, zjeść.
Wystartowaliśmy. Cześć trasy prowadziła przez miasto, trasa była bardzo dobrze zabezpieczona przed ruchem drogowym. Następnie skierowani zostaliśmy już do lasu. Początek trasy pokonywaliśmy wspólnie z Michałem, zawodnikiem Korony Pabianice oraz Asią z Łodzi, która ma również zamiłowanie do ultra (zajęła 2 miejsce wśród kobiet). Wspólnie dotarliśmy do około 20 km, tam troszkę się rozproszyliśmy na trasie, zrobiło się gorąco, ja zatrzymałem się w ośrodku wypoczynkowym napić zimniej coli :) Bardzo pomogła. Wyruszyłem dalej w trasę, dogoniłem Michała i tak dotarliśmy do 28 km. Było naprawdę ciepło, na tyle, że w przydrożnej budce zakupiliśmy lody z automatu (troszkę to bardziej rekreacyjnie wyglądało:), ale jednak pomogło).
Na punkcie kontrolnym zostałem kilka minut i wyruszyłem już sam w dalszą drogę. Zaczęło się lekkie zmęczenie, ale w sumie na to nie ma co patrzeć, jeszcze tylko 20 km i meta. Truchtałem sobie i co chwile można było spotkać kogoś maszerującego. Zawsze tak jest - 30 km rozlicza, zwłaszcza w takiej temperaturze. Na około 35 km dołączyłem do kolejnego zawodnika - Tomka z Radomia i tak na zmianę się motywowaliśmy, po drodze zebraliśmy kolejnych zawodników i plan był prosty - 500 metrów marszu, 1,5 km biegu. Tak się trzymaliśmy do końca do samej mety, i chociaż na samą metę dotarliśmy tylko we dwoje z Tomkiem z naszej grupki, to należą się ukłony dla pozostałych. Wśród zawodników były osoby, które tydzień wcześniej kończyli setkę w Krynicy. Na mecie wspaniały medal wykonany z drewna, takiego nie mam jeszcze w swojej kolekcji.
Bardzo duże podziękowania dla organizatorów, trasa super oznaczona, po raz pierwszy spotkałem się z tabliczkami, które do połowy trasy pokazują dystans przebyty, a od połowy trasy dystans, jaki pozostał do mety - ciekawe rozwiązanie. Smaczny makaron z kurczakiem :) W taki sposób przebyłem swoje 50 km, szybko minęło 5.40, idealnie, rekreacyjnie, bez kontuzji. Teraz szybka regeneracja i za kilaka dni kolejne wyzwanie Maraton Warszawski.

Pozdrawiam
Mariusz Wieła

Bieg 7 Dolin – relacja Tomka Jasiewicza
8 września 2014 r.
Pomysł, by wystartować w biegu 7 Dolin na dystansie 100 km narodził się rok temu, zaraz po nie do końca udanym starcie w Beskid Ultra Trial.
Jeszcze w styczniu wysłałem swoje zgłoszenie i opłaciłem opłatę startową. Miałem ponad pół roku do przygotowania się do tego startu i zebrania odpowiedniego sprzętu na bieg. W tym roku impreza po raz pierwszy rozgrywany był w randze Mistrzostw Polski w Biegach Górskich. Trasa przebiegała w Beskidzie Sądeckim trudnymi szlakami z licznymi podbiegami i zbiegami z przewyższeniami +/- 4500 m. Bieg był też eliminacją do najsłynniejszego na świecie ultramaratonu Ultra-Trail du Mont-Blanc.
Osiągając w limicie 17 h metę w Krynicy-Zdroju, można było jednocześnie uzyskać 3 punkty kwalifikacyjne do UTMB - biegu, gdzie uczestnicy muszą pokonać 168 kilometrów, a łączne przewyższenie to 9600 m. Trasa wiedzie malowniczymi szlakami Alp i przebiega przez trzy państwa: Szwajcarii, Francji i Włoch.
Do Krynicy przyjechałem w czwartek pod wieczór na dwa dni przed startem. W piątek w ramach rozgrzewki przed biegiem udałem się zielonym szlakiem na Jaworzynę Krynicką. Stąd powrót do Krynicy po odbiór pakietu startowego, zwiedzanie targów biegowych oraz udział w warsztatach biegowych. O 19.00 udałem się na obowiązkową odprawę przed biegowa oraz oddałem worki na punkty przepakowe w Rytrze (36km), Piwnicznej (66km) oraz Wierchomli (77km). Potem szybko do hotelu i ostatnie przygotowania sprzętu i posiłków na bieg.
Budzik zadzwonił o 1:30 i się zaczęło. Na śniadanie miałem ciasto energetyczne i herbatę, następnie ubrałem się w wcześnie przygotowany strój oraz jeszcze raz sprawdziłem, czy mam w plecaku wszystko, co potrzebne. Szybka toaleta i udaje się na start na deptak główny w Krynicy, gdzie przybywam na 5 min przed startem. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie i punktualnie o 3:00 startujemy. Jest wystarczająco ciepło, dlatego szybko zdejmuje wiatrówkę i biegnę tylko w koszulce z rękawkami.
Od początku biegniemy w zwartej grupie, większość z zapalonymi czołówkami. Staram się biec ostrożnie, by nie zaliczyć jakiegoś upadku i nie zakończyć przedwcześnie zawodów, szczególnie na błotnistych, kamienistych i stromych zbiegach. Niestety kilka razy się potykam i zaliczam niegroźne upadki. Raz omijając wielką kałużę, odbijam ze szlaku, nie zauważam ściętego drzewa i uderzam w niego całym impetem prawym kolanem. Kilka niecenzuralnych słów i biegnę dalej.
Jak już zaczyna się przejaśniać dołączam do kilkuosobowej grupy i wspólnie pokonujemy trudny techniczny zbieg do pierwszego przepaku w Rytrze. Pierwsze oznaki zmęczenia przyszły zaraz po wyjściu z przepaku wraz z rozpoczęciem podejścia na najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego czyli Radziejową. Na bufecie na 45 km zrobiłem zbyt krótki postój, bo chciałem nadrobić czas stracony na poprzednim podejściu na zbiegu do kolejnego przepaku do Piwnicznej (66km).
Nie wiem, kiedy się pojawiła ściana, ale przez chwile myślałem, że mogę tego biegu nie ukończyć. Wysoka temperatura i pałace słońce sprawiło, że na tym etapie zawodnicy mijali mnie jeden za drugim. Najważniejsze wtedy było tylko dotrzeć do przepaku, gdzie czekała na mnie upragniona puszka Pepsi, napój energetyczny, żele i baton energetyczne oraz wszystkie dobrodziejstwa punktów żywieniowych. Byłem tak zmęczony, że prawie usnąłem, kładąc się w cieniu na trawie z nogami uniesionymi do góry.
Po około 30 min od dotarcia do punktu żywieniowego, po naładowaniu baterii ruszyłem dalej. Na tym etap biegu zaczynam nadrabiać, to co straciłem wcześniej szczególnie na zbiegach, gdzie wiedziałem, że jestem mocny. Po wyjściu z ostatniego przepaku z Małej Wierchomli został mi ostatni trudny odcinek, czyli prawie pionowe podejście pod narciarska trasę zjazdową. Po dotarciu na szczyt odetchnąłem z ulgą i rozpocząłem zbieg do Szczawnika.
Mimo że do mety zostało około 20 km, poczułem niesamowitą radość i cos wewnątrz mi mówiło „chłopie ukończysz ten bieg”. Nic nie było już w stanie zmienić stanu, w jakim się wtedy znalazłem - ani ulewa na ostatnim podejściu pod Runka, przez którą zmokłem do ostatniej nitki, ani upadek na zbiegu kilka kilometrów przed metą - wszystko to nie miało znaczenia. Najważniejsze było to, że po 14 godzinach, 18 minutach i 5 sekundach walki ze sobą i trasą ukończyłem ten bieg i jest to dla mnie wielki sukces.
Podczas całego biegu nie brakowało na trasie malowniczych krajobrazów, ale najpiękniejszy był widok gór pokrytych mgła zaraz po wschodzie słońca - ten widok zostanie mi w pamięci na długo. Co bym poprawił z perspektywy czasu? Na pewno więcej jadł i wolniej zaczął, bo gdy się zorientowałem, było już za późno, kryzys zwalił mnie z nóg. Mimo że liczyłem na lepszy czas, to i tak jestem z siebie bardzo dumny i wiem, że nie liczy się czas i miejsce na mecie, ale to, że robię to co lubię, robię to dla siebie, dla pokonywania kolejnych granic, poznawania siebie i to jest dla mnie najważniejsze
Pozdrawiam
Tomek ultra maratończyk :)

3xŚnieżka = 1 Mont Blanc – relacja Mariusza
20 sierpnia 2014 r.
Dystans Ultra to około 57 km, sam bieg obserwowałem już od jakiegoś czasu. Zainteresował mnie z kilku powodów. Trzykrotne zdobycie Śnieżki jest równe zdobyciu "Dachu Europy" - szczytu Mont Blanc. Kolejny powód to punkty UTMB, ale o nich na końcu oraz sprawdzenie siebie.
Ostatni raz na Śnieżce byłem 10 lat temu. Po zejściu z góry skończyło się to dla mnie fatalnie - wylądowałem w szpitalu w Jeleniej Górze. Wtedy jeszcze nie biegłem, moja kondycja nie była najlepsza. Wspomnienia gdzieś zostały, trzeba z nimi wygrać. Tak wiec zapisałem się, czułem się przygotowany na to wyzwanie, miałem za sobą kilka startów ultra. Udało mi się również namówić kolegę z Grupy Biegowej „Sieradz Biega” - Jędrzeja, który wystartował na dystansie Mini (17 km) oraz Tomka, który pobiegł ze mną dystans Ultra.
Razem z Tomkiem założyliśmy, że potraktujemy bieg jako przygotowanie do jesiennych startów, tak wiec zależało nam, aby go ukończyć bez zbędnych problemów. Dzień wcześniej wystartowaliśmy jeszcze w innym biegu górskim blisko Karpacza, a dokładnie w Kowarach na dystansie 10 km. Był to nasz górski "Weekendowy Pakiet Biegowy"
Dzień przed startem odebraliśmy numery startowe, wszystko bardzo fajnie zorganizowane. Przyszła sobota, odprawa przed biegiem, przekazanie najważniejszych informacji. Następnie ustawienie się na linii startowej i o 9:05 ruszamy w trasę. Postanowiliśmy z kolegami pierwszą pętle zrobić wspólnie i wspierać młodszego kolegę Jędrzeja. To był jego debiut w górskich biegach.
Każda z 3 pętli miała w sobie coś, za co można jeszcze bardziej polubić bieganie górskie. NA pierwszej najmilej wspominam odcinek grani przez Czarną Kopę aż po Śnieżkę. Odcinek, na którym wąskim szlakiem granicznym po prostu lecieliśmy. Warunki pogodowe na szczycie pozostawiały wiele do życzenia, ale nie można na to narzekać, ponieważ na wszystkich 3 pętlach było słońce, deszcz i wiatr, było wszystko, co potrzeba w długich biegach. Zbiegaliśmy za każdym razem szerokim kamienistym szlakiem. Tutaj były odcinki dla mnie rewelacyjne, zwłaszcza wąska piaskowa ścieżka za punktem żywieniowym, umiejscowionym w Domu Śląskim. Jak tu jej nie lubić po takich podejściach. Za to najniebezpieczniejszy odcinek moim zdaniem był na zbiegu po wąskich bardzo śliskich kamieniach (czarny szlak), zwłaszcza podczas deszczu. Naprawdę trzeba się skoncentrować na postawieniu bezpiecznie stopy. W pewnym momencie miałem chwilę zawahania, na szczęście udało mi się uniknąć niebezpiecznego upadku. Widziałem zawodników, którym nogi ślizgały się i zakończyło się to upadkiem.
Kolejna cześć trasy to odcinek przez prowadzący przez las Droga Śląska aż do miasta, gdzie zostaliśmy pokierowani do punktu kontrolnego. Niesamowita atmosfera, kiedy wbiegaliśmy a turyści doceniali nasz wysiłek oklaskami, natomiast spiker wyczytywał nazwiska zawodników, dodając im jeszcze więcej energii na dalszą drogę. W taki sposób skończyliśmy pierwszą pętle. Już po tym odcinku wiedziałem, że nie będzie łatwo po pierwszym założeniu, że kończymy w około 7 godzin. Wiedzieliśmy, że aby było jak najbezpieczniej, zakończymy bieg jednak w dłuższym czasie.
Druga pętla to Czerwony Szlak, początek to lekki trucht ciągle pod górę. Dowiedzieliśmy się że, zaraz po wyjściu z granicy lasu lepiej nie patrzeć do góry. Zastanawiałem się o co chodzi, dowiedziałem się później:) Nic innego mi nie przyszło do głowy, jak Manifest Skyrunnera. Wiecie o co chodzi - trzeba było troszkę postękać, na dokładkę po tym ciężkim podejściu kolejne już za punktem żywieniowym - mianowicie wejście czarnym szlakiem. Piszę to teraz, kiedy nie mogę się ruszyć z krzesełka. Chyba wiem już, dlaczego.
Drugi raz zdobyliśmy Śnieżkę i zbiegamy Niebieskim Szlakiem, dalej Czarnym i do miasta. Już było lepiej, jeśli chodzi o odcinek z śliskimi kamieniami, brak deszczu słonecznie, bezpiecznie.
Ostatnia pętla to zdobycie Śnieżki żółtym szlakiem. Standardowo ile się dało to truchtamy, resztę podchodzimy. To był szlak, którym 10 lat temu wchodziłem, najbezpieczniejszy, dość szeroki, chociaż teraz strasznie się ciągnął. Po drodze jednak mamy siłę na żarty z innymi zawodnikami i tak naprawdę skurcze zamiast w łydkach, były na policzkach :)
Docieramy do Strzechy Akademickiej, były zaproszenia na piwo od turystów, ale zostawimy to na koniec. Kontynuujemy bieg szlakiem niebieskim, punkt żywieniowy i ostatnie podejście czarnym szlakiem, było zimno było wietrznie - 4 stopnie na szczycie, ale była moc. Zdobyliśmy ostatni raz Śnieżkę, szczęśliwi zbiegamy do mety, wspaniałe oklaski na mecie, gratulacje od organizatora Radosława Jęcka. Jednak to jemu się należą gratulacje za tak wspaniałą organizacje biegu. Jednym słowem było wszystko, czego oczekiwałem
Dzięki ukończeniu 3xŚnieżka = 1 Mont Blanc mam ostatni punkt, który potrzebuje do UTMB CCC 2015, jestem mega szczęśliwy, teraz tylko zimowe losowanie. Również mieliśmy okazję poznać człowieka, który potrafi inspirować - Piotra Hercoga. Do tej pory zastanawiam się, jak on zbiegał po tych stromych śliskich kamieniach na czarnym szlaku w drodze powrotnej ze Śnieżki.
Wynik końcowy to 8 godzin 29 minut, a uczucie, kiedy zdobywasz Śnieżkę trzykrotnie w jeden dzień - bezcenne. To by było na tyle teraz szybka regeneracji i kolejne długie wyzwania już we wrześniu.

Mario Wieła
Relacja Mariusza z biegu na 100 km - Race to The Stones
22 lipca 2014 r.
Po raz pierwszy dowiedziałem się o tym biegu ponad rok temu i praktycznie stał się on dla mnie priorytetem. Miał to być mój pierwszy start na dystansie 100 km, ale nie wytrzymałem i niecałe 2 miesiące wcześniej ukończyłem pierwszą setkę. Nie znaczyło to, że straciłem z oczu bieg, który był czymś więcej niż tylko 100 km wyścigiem. Oprócz biegania interesuje się bardzo pewnymi rozdziałami historii, tak więc połączenie to było dla mnie podwójną radością ze startu. - ze względu na trasę biegu, która liczy sobie na odcinkach prawie 5000 lat.
Start odbył się w miejscowości Chinnor, a z kolei meta usytułowana była w Avebury, a ostatnie kilometry przebiegały przez jedne z najstarszych monolitów kamiennych. Przez całe 100 km można poczuć cześć niesamowitej tajemniczej historii, odcinki dróg wapiennych, po drodze Biały Koń z Uffington. Krótki odcinek trasy prowadził przez cmentarzysko celtyckie, usytułowane przy starym kościele. Wcześniej zapoznałem się z tym, co mnie czeka po drodze i aby pobudzić jeszcze bardziej wyobraźnie przygotowałem sobie ponad 7 godzin celtyckiej muzyki do słuchania na drogę. Trasa trasą, ale to jest ultramaraton - wyzwanie przez najbliższe kilka godzin. Cześć zawodników pokonywała trasę 100 km w jeden dzień, inni dzielili na 2 dni - po 50 km na każdy. Była też spora liczba osób z kijkami. Razem na starcie ponad 1500 zawodników.
Start zaplanowany na godz. 8.10, wcześniej odebrałem numer i chip startowy. Jak na taką liczbę zawodników. wszystko bardzo ładnie i sprawie. Nie oddawałem żadnej żywności na punkty kontrolne, zdałem się na to, co będzie na trasie, zabrałem może z 3 żele i 2 batony, plus wodę oraz niezbędne tabletki przeciwbólowe. Parę dni przed startem rozmawiałem z osobą, która rok wcześniej skończyła ten bieg i zostałem zapewniony, że na trasie jest wszystko, tak wiec do dzieła..
Na zegarku wybiła 8.10, wszyscy zawodnicy ruszyli. Warunki pogodowe angielskie - dzień wcześniej bardzo gorąco, całą noc burze i rano oczywiście zaczęło padać. I tak przez 2 godziny po starcie przemierzaliśmy szlak w deszczu i błocie. Początek szybki, troszkę mnie to zaskoczyło, jednak 100 km to nie maraton. Utrzymywałem tempo około 6 minut na km i tak dobiegłem na pierwszy punkt kontrolny, który mnie lekko rozczarował - oprócz wody nie było nic. Bałem się wyobrazić kolejne, przegryzłem swoim batonikiem i ruszyłem w drogę, kolejny punkt za około 11 km.
Po trasie widać, jak zawodnicy ślizgają się po błocie - źle dobrane obuwie, kilka osób zaliczyło groźne upadki. Podziwiam osoby, które zdecydowały się na bieg w japonkach minimalistycznych albo fivefingers - było kilku takich. Trasa z błota i kamienia, no nie wiem - jakoś nie przemawiało to do mnie, sam założyłem obuwie do biegania w terenie, które nabrało w bieżnik tyle błota, zamiękło, że był z 10 razy cięższe - ogólnie delikatny dyskomfort. Na szczęście deszcz ustał, trasa wiodła przez pastwiska owiec, kierowała się do pięknego lasu.
Sumując, było troszkę podbiegów, ale aby nie tracić siły - podchodziłem. W taki sposób przyszedł 20 km, wyszło słońce, kolejny punkt kontrolny, na którym było już wszystko, co potrzebowałem (dużo kanapek). Zjadłem drugie śniadanie, uzupełniłem wodę, trochę czekolady i Wyruszyłem w drogę. I tak czas leciał, kilometry z nim, tempo ani nie rosło, ani nie spadało. Trasa wychodziła na plac starego kościoła, na którym było cmentarzysko - niesamowity widok, krótki odcinek wzdłuż rzeki i tak kolejny punkt kontrolny. Co się dało - przekąsiłem.
Niestety od 33 - do 39 km miałem już dość biegania, naprawdę to było straszne. Trasa ciężka, same wzgórza i pastwiska z krowami, do tego pogoda, przelotne deszcze. Wziąłem ze sobą kurtkę przeciwdeszczową, tak wiec co jakiś czas jej używałem. Zaczęło się poprawiać po 40 km i tak przez kolejne 8 km do najważniejszego punktu w połowie trasy. Biegło mi się rewelacyjnie, słońce wyszło za chmur, a nawet bardzo przygrzewało, co mi nie przeszkadzało, tylko dodało energii. Buty i ubrania obeschły, dotarłem na 48 km, pomiar czasu, bardzo duży punkt kontrolny, na którym mogłem zjeść spokojnie obiad. Wielką porcje makaronu przepiłem colą. Złapałem oddech odpocząłem. Średnio na poprzednich punktach spędzałem około 15 minut. Byłem zadowolony, miałem dużo siły chciałem skończyć przed zachodem słońca.
Wyruszyłem więc dalej. Po drodze piękne wzgórza, doliny, biegło się bardzo przyjemnie, na całej trasie rozciągnięci biegacze w odstępie kilku metrów. Jednak na niebie pojawiła się bardzo martwiąca mnie wielka czarna chmura i zbliżała się w stronę trasy, słychać było nadciągającą burze. Dość szybko zaczęło znów padać. Założyłem kurtkę przeciwdeszczową, bo widzę, co się szykuje. Nie myliłem się - zaczęło się oberwanie chmury. Była tak wielka ulewa, że drogą płynął nurt deszczówki. Już mi było wszystko jedno - powtarzałem sobie: lubię deszcz. Burza i pioruny - można poczuć, że to prawdziwe ultra z spartańskimi warunkami pogodowymi. Lecz na tym ssie nie skończyło - doszedł wiatr i gradobicie, kule lodu średnicy 3 cm uderzały z taką siłą, że nie dało się biec, skryliśmy się z kilkoma zawodnikami na dobre kilka minut pod drzewami, aby jak najmniej odczuć skutki gradu.
Tutaj nic innego nie przyszło mi do głowy, jak kawałek w ostatnio przeczytanej książce "Sekret nie tkwi w nogach. lecz w tym, by zmusić się do wyjścia z domu i biegania, kiedy pada deszcz, śnieg i wieje wiatr; kiedy błyskawice rozświetlają mijane drzewa; kiedy śnieżki albo lodowe kamienie trafiają w twoje nogi i bezbronne ciało, powodując że płaczesz".
Tak to było - to 20-minutowe gradobicie zamiast zniechęcić dodało mi czegoś, czego jeszcze na trasie do biegania nie przeżyłem - strach przed piorunami, kiedy jesteś schowany pod drzewem, endorfiny w głowie, motywacja, aby iść do przodu. I tak postanowiliśmy wyruszyć z kilkoma zawodnikami, kiedy tylko grad ustał. Biegliśmy równym tempem, woda nie przeszkadzała. Kolejny punkt kontrolny - tutaj postawiłem na mocną kawę, byłem już zmęczony, zjadłem kilka batoników z punktu, ale wciąż chciałem dalej biec, aby zakończyć przed zachodem słońca, Niestety zaczęło się wycieńczenie. Od 70 km ciężko szło, trasa sprawiała coraz więcej przeszkód. Zmęczone i obolałe stopy, które oberwały na kamienistych odcinkach. Do 81 km dotarłem już naprawdę wykończony. Dziwne, wszystko tak szybko zmienia się na trasie, że chyba ciało miało już dość.
Na przedostatnim punkcie kontrolnym 89 km robił się już zmrok. Wiedziałem że nie dobiegnę, nie było siły, postanowiłem już nie ryzykować. Bardzo łatwo ze zmęczenia postawić na śliskiej trasie stopę tak, aby narazić się na kontuzję, która mogła by mi nie pozwolić na zakończenie wyścigu. Maszerowałem, zrobiło się ciemno, dołączyłem do innego zawodnika i w wspólnie szliśmy z latarkami czołowymi. To były najdłuższe kilometry, jakie chyba miałem w życiu, było strasznie ciemno, a moje oczy musiały cały czas patrzeć przed nogi. Głębokie koleiny sprawiały, że trzeba było się tylko i wyłącznie skoncentrować na jak bezpieczniejszym położeniu stopy.
Czas się ciągnął okrutnie, kilku zawodników o większej sile wyprzedzało nas, ostatni 2 km to droga wśród gigantycznych kamieni, które jednak mają w sobie coś. Niestety, zobaczyłem je przy świetle latarki. Przed metą nie wypadało iść, tak wiec wbiegłem o ostatnich siłach z czasem 15:47:24, powitali mnie rodzina i znajomi, dziękuję im za wsparcie na mecie. Oto w taki sposób zakończyłem swoją drugą setkę. Teraz po głowie chodzi setka, ale ta mierzona w milach :)

Pozdrawiam
Mariusz
Moja pierwsza setka – relacja Mariusza z biegu na 100 km w Santa Barbara
3 czerwca 2014 r.
Jak to się zaczęło i dlaczego akurat 100 km?
Gdy przebywałem w USA, pierwsze co mnie zainteresowało, to kalendarz biegów ultra. Tutaj jest w czym wybierać - od 50 km do 100 mil, można biegać co weekend, zwłaszcza, że jedyną barierą jest czas dotarcia na zawody. Wielkość kraju robi swoje. W pierwszej chwili chciałem wystartować na 50 mil, lecz terminy i odległość od Los Angeles były zbyt duże - nie miałem dużo czasu na podróżowanie. Najbliższe okazało się miasto Santa Barbara i odbywający się tam bieg pod nazwą DRTE100 Endurance Race. Okazało się, że bieg obejmuje 2 dystanse - 100 mil i 100 km. Ten pierwszy znacznie za długi, natomiast 100 km wydawał mi się do osiągnięcia. Limit czasowy 18 godzin nie był zbyt wymagający; tak przynajmniej mi się zdawało. Wiec zapadła decyzja - 100 km. Parząc na trasę biegu, również do zaakceptowania, ale mój sposób myślenia okazał się błędny, o czym przekonałem się dopiero na miejscu. Bardzo wysokie temperatury plus teren górski przyjąłem z pokorą. Biegałem w górach miesiąc wcześniej na przewyższeniach 1000 m oraz w temperaturach do 37 stopni, tak więc po części mój organizm był przyzwyczajony.
Dzień przed biegiem dojechałem na miejsce. Pierwsze, co mnie zaskoczyło to ważenie zawodników przed odebraniem numeru. Domyśliłem się o co chodzi, wcześniej czytałem o tym w specjalistycznych książkach. Na każdym punkcie kontrolnym należy się zważyć i w przypadku dużej utraty wagi przerwać bieg z powodu odwodnienia organizmu. Moja waga wskazywała 151 funtów = 68,5 kg. Odebrałem numer i pilnie wsłuchiwałem się w strażnika Parku leśnego Los Padres, na terenie którego odbywał się bieg. Jedynie, co mi utkwiło w pamięci, to żeby uważać na grzechotniki i niedźwiedzie - w przypadku niedźwiedzia należy go ignorować, a węza uciekać. Sam nie wiem co gorsze. Trasa wiodła przez góry, w przypadku jakiegokolwiek zdarzenia należy pozostać na trasie.
Tak wyglądały realia, nie było tam zasięgu sieci komórkowej, punkty kontrolne miały za zadanie odhaczanie poszczególnych zawodników i drogą radiową przekazywanie informacji, iż dany uczestnik wyruszył z punktu A do B. Jeśli w dłuższymi czasie nie dotarł do punktu B, wysyłana była pomoc konno. Na całej trasie 11 punktów kontrolnych. Zawodnicy mogli dzień wcześniej zdać paczki do każdego punktu kontrolnego z tym, co akurat było im potrzebne, specjalne jedzenie, zmian butów ubrań itp. Analizując od dłuższego czasu biegi ultra wiedziałem, jak się przygotować pod tym względem - najważniejsze nie tracić wody, dostarczać witamin, minerałów pożywienia, natomiast zbyt duże nawodnienie grozi wypłukaniem z organizmu wszystkich potrzebnych zasobów mineralnych. Przygotowałem się tutaj według mnie perfekcyjnie - do 3 najważniejszych punktów kontrolnych 4-6-8 przekazałem płyn o nazwie Pedialyte, po 1 litrze na punkt kontrolny. Jest to płyn na odwodnienie dla małych dzieci. Po tym biegu mogę stwierdzić, że nie ma lepszego świecie napoju izotonicznego albo jeszcze nie poznałem lepszego. Do nich dodałem również batony energetyczne oraz żele, całość rozmieściłem w punktach kontrolnych tak, abym miał pewność, że mi wystarczy wszystkiego. Punkty kontrolne same w sobie były bardzo dobrze wyposażone, tak wiec wszystko przygotowane do wyruszenia w trasę.
Start zaplanowany na 5 rano, oczywiście delikatny stres i w sumie przespane tylko 4 godziny. Noc bardzo zimna, nad ranem jednak postanowiłem wziąć coś cieplejszego na trasę. Szef zawodów dał sygnał i zaczęło się. Wyruszyliśmy wspólnie z zawodnikami na 100 mil. Ich trasa częściowo pokrywała się z trasą na 100 km. Początek ciekawy, bardzo ciemno - konieczna latarka czołowa. Pierwsze podejście, pomyślałem - zaczęło się. Cały bieg ma 4000 m przewyższenia. Analizując to dzisiaj widzę, że Bieg Rzeźnika w Polsce ma 3200 m przewyższenia na 77 km. Tutaj miałem 4000 m na 100 km, więc musiało być ciężko.
Nieduża liczba zawodników na trasie bardzo się rozciągnęła - co kilkadziesiąt metrów jeden biegacz, każdy biegnie swoim tempem. Po 4,5 mili (jeden wielki podbieg) pierwszy punkt kontrolny. Zrobiło się już widno. Na tyle, że można wyłączyć latarkę, dalej trasa została skierowana na bardzo wąski szlak górski i pognaliśmy. Było z górki. Chciałem jak najwięcej trasy pokonać przed południem. Niestety skończyło się bieganie i kolejne podejście na jeden ze szczytów. Po wdrapaniu na górę, widok zapierał dech w piersiach. Szczyty górskie wychodzące z mgły - coś pięknego. Jeśli było w górę, to znaczy, że będzie zbieg. Zbiegać trzeba umieć, a tego nie trenowałem nigdy, tym bardziej, że wąski szlak prowadził wzdłuż skarpy, z której łatwo się zsunąć kilkadziesiąt metrów w dół. Bezpieczeństwo na pierwszym miejscu.
Kilometry mijały, słońce coraz wyżej, kolejny punkt kontrolny - 9 mila. Uzupełnienie zapasów wody i dalej w drogę, ciągle pod górkę i z górki - bardzo ciężko. Zacząłem odczuwać ból w kolanie, zmartwiło mnie to, ale na szczęście przeszło. Kolejny punkt kontrolny - 15 mila. Zatrzymałem się dłużej, zjadłem to, co było na punkcie kontrolnym - trochę ciastek, trochę pizzy. Byłem lekko przejedzony, nawet czułem dyskomfort podczas biegu, ale wiedziałem, że później nie będę tego żałował. Na dodatek trasa przez około 3 km prowadziła przez pole czegoś co przypominało oset, co przyczyniło się do podrapań na nogach - nie było to przyjemne, ale na szczęście nie bolało.
Zrobiło się gorąco, po około 3 godzinach miałem za sobą półmaraton, w kolejnych godzinach robiło się coraz trudniej - słońce piekło okrutnie, ale na to pomagał filtr do opalania 50. Dotarłem do 4 punktu kontrolnego tutaj czekała na mnie butelka pedialyte. Wypiłem duszkiem cały litr, zabrałem zapas wody (3 litry), zjadłem i wyruszyłem dalej. Była 20 mila. Teraz odcinek do następnego punktu wynosił około 8 mil i to było piekło - otwarta przestrzeń i cały odcinek pod górę, ale ok - na tym etapie zaczyna się ściana w maratonie. U mnie nie wiem co było, ale jak zobaczyłem gigantyczną tamę na jeziorze pomyślałem, że ściana w maratonie to pikuś przy tym. I tak naprawdę było - zaśmiałem się i dalej w drogę. Przy okazji wziąłem ibuprofen na ból, aby troszkę mniej nogi bolały. Nagle przy trasie usłyszałem dźwięk grzechotnika, co spowodowało lekką panikę i sprint. Teraz znów musiałem być ostrożny, co chwile coś wyskakiwało przed nogi, na szczęście były to jaszczurki.
Po drodze piękny widok na opuszczoną kopalnie, jak z westernu. Wspinałem się dalej, napotkałem wycieczkę skautów po drodze, dogoniłem dwóch zawodników - byli na skraju wycieńczenia
Na dystansie maratonu kolejny punkt kontrolny, tutaj byłem dumny z siebie, ponieważ już po tym etapie ludzie odpadali, a ja przetrwałem. Wysokość 1200 m n.p.m,, różnica miedzy punktem kontrolnym wynosiła około 700 metrów. Długo nie posiedziałem, zjadłem żele, batony i dalej na trasę. Ten punkt był kluczowy. Duża obsługa, z daleka wypatrywano lornetkami biegaczy, a kiedy dobiegaliśmy wielkie okrzyki i brawa. Z tego punktu już tylko niecałe 3 mile do półmetka, droga zaczęła biec po asfalcie, co było czymś komfortowym po tym, co napotkałem wcześniej. Po kilku minutach w nagrodę widok na ocean z ponad 1200 metrów i kolejna butelka pedialyte oraz jedzenie, Na tym etapie mój czas wynosił 8 godzin.
Na 50 km były najcięższe kilometry w moim życiu, tutaj również trasa zawracała i tym samym szlakiem wracaliśmy na metę. Było to dobre rozwiązanie. Wiedziałem, czego mogę się spodziewać.
Wyruszyłem. Słońce dalej piekło. Na tym etapie przez dłuższy czas biegłem z zawodnikiem z Japonii, na zmianie nadawaliśmy tempo, czy to truchtu, czy podchodzenia. Jeden z najgorszych odcinków pokonaliśmy wspólnie. Było raźniej i szybko minęło. Teoretycznie, bo czas gnał coraz bardziej, a kilometry wolniej. Nie obyło się bez kolejnej tabletki przeciwbólowej, aby jak najmniej bolało. W taki sposób dotarłem do około 65 km. Zostało coraz mniej czasu (limit 18 h).
Towarzysz z Japonii został na punkcie kontrolnym i wyruszyłem dalej sam. Zmęczony, wycieńczony chciałem zmieścić się w limicie czasowym, przez głowę zaczęły przychodzić setki myśli. I dobrze, dzięki temu dotarłem do kolejnego punktu, ale to jeszcze ciągle nie meta. Na około 70 km rozładował się gps. Wtedy straciłem już punkt odniesienia, zaczęło się robić szaro, a tu cały czas pod górkę. Nie wiem, ale odnoszę wrażenie, że ten bieg cały czas był pod górkę. Około godziny 20 dotarłem do ważnego dla mnie punktu kontrolnego. Był on na 53 mili. Do mety dzieliło mnie tylko 9 mii. Euforia i radość dała mi siłę. Niestety 5 mil z 9 było pod górę.
Przebrałem się w ciepłe ubrania, zjadłem, przygotowałem lampkę czołową i ruszyłem. Przede mną była przeprawa przez wyschnięte koryto rzeki, całe w kamieniach. Zrobiło się ciemno, zrobiło się tragicznie, gdzieś na szlaku upadłem - postawiłem źle nogę i kostka wykrzywiła się do środka. Ból, ból na tyle, że łzy w oczach same się pokazały. Pierwsza myśl - skręcona kostka, tak blisko do mety, a ja leży wycieńczony i widzę tylko gwiazdy i Księżyc. Zero cywilizacji, następny zawodnik może będzie za godzinę albo dwie. Nawet nie mam, jak poprosić o to, aby ktoś mnie zabrał z trasy. Wstałem, popatrzyłem na kostkę, chyba nie jest źle. Poza tym zawsze w mojej głowie znajdzie się odpowiednia motywacja. Ruszyłem przed siebie, bolało tak przez jakieś pół godziny. Przedzierając się przez szlak, napotkałem jeszcze jakieś zwierzę. Nie wiem, co to było - chyba duży szop albo coś jak ryś (dobrze, że nie skunks albo puma). Popatrzyłem się na niego, on na mnie i każdy poszedł w swoją stronę i stało się coś pięknego - po godzinie i dwudziestu minutach ujrzałem na wzgórzu migającą lampkę. Był to punkt kontrolny.
Kiedy się zbliżałem, wolontariusze zauważyli mnie, zapaliło się więcej świateł i usłyszałem brawa. Do mety mam 4,5 mili i godzinę, czterdzieści minut zapasu. Nie mogłem się teraz poddać - wypiłem colę z puszki plus żel i kulejąc potruchtałem do mety. To były najdłuższe 4 mile w życiu. O godzinie 22:16 wyłoniłem się z lasu i wpadłem na metę. Medal dostałem na siedząco, nie mogłem ustać, musiałem usiąść, nogi nie były w stanie utrzymać mnie w pionie.
Przeprosiłem z uśmiechem czekającą na mecie siostrę, że się spóźniłem. Mówiłem jej, że na godzinę 19 dobiegnę. Bardzo dziękuję jej za doping.
Co ciekawe, nie straciłem nic na wadze, co świadczyło o tym, że jednak teorię nawadniania w praktyce zastosowałem prawidłowo :)
Po chwili dopiero sobie uświadomiłem, że ten bieg to coś więcej. Na liście startowej na 100 km było 47 nazwisk, a do mety dotarło tylko 11 zawodników, w tym ja na 7 miejscu. Mój czas to 17 godzin, 16 minut i 50 sekund. Tego się nie spodziewałem, Limit czasu był przedłużony ponieważ tylko 8 zawodników (w tym ja) się w nim zmieściło
W wyścigu na 100 mil dotarło tylko 18 osób z prawie 60 zawodników. Zwycięzcą na 100 mil okazała się kobieta, która pokonała w tym piekle ponad 160 km w 24 godziny i kilka minut.
Po powrocie z mety bałem się zdjąć buty. Na szczęście tylko jeden paznokieć uległ zniszczeniu. Później gorąca kąpiel. Noc była nieprzespana, ból nóg był straszny, ramiona i ręce chciały odpaść - plecak z wodą, z którym biegłem miał około 3,5 kg, wiec miało prawo boleć. Dopiero nad ranem zasnąłem.
To bardzo ciężki wyścig, tutaj naprawdę wygrywa twoja determinacja, upór, motywacja. Nie ważne, jak szybko biegasz, ważne jak długo wytrzymasz ze sobą. Dopiero teraz poznałem, co to znaczy się nie poddawać.
Nagrodą dla każdego, kto ukończy bieg, oprócz medalu, jest sprzączka do paska. Jest to symbol ukończenia biegu, tak jak w Western States Endurance czy Rio del Lago.

Pozdrawiam
Mariusz
» profil Mariusza   
Beskid Ultra Trail - relacja Tomka Jasiewicza
27 września 2013 r.
Udział w Beskid Ultra Trail miał być moim debiutem w biegach ultra rozgrywanych w górach. Od samego początku zakładałem, że wystartuje na dystansie 85km z sumą przewyższeń +4500m/-4500m limit czasowy wynoszący 20h wydawał mi się wystarczający by sobie poradzić z jak się później okazało ultra trudna trasą. Start i meta znajdował się na dolnej stacja wyciągu narciarskiego Dębowiec w Bielsko Białej. Startowaliśmy w piątek 27 września o godzinie 24 00. Temperatura kilka stopni powyżej zera, ale najważniejsze, że dzień wcześniej przestało padać po obfitych tygodniowych opadach. Już po pierwszym podbiegu(czytaj szybkim mars u) wiedziałem, że nie ma mowy o wbieganiu pod górę co najwyżej na płaskich odcinkach trasy i na zbiegach. Gdzieś około 2,5h po starcie zaczęły się problemy żołądkowe, które trwały około 1,5h utratę sporo czasu oraz pozycji(problemy znikły po wizycie w leśnej toalecie:) ). Dużym utrudnieniem w nocy było słabe światło z mojej czołówki, przez które musiałem być bardzo skoncentrowany na każdym kolejnym kroku oraz nie mogłem biec tak szybko jak chciałem i wielokrotnie tylko przez wielkie szczęście udało mi się uniknąć upadku.Dalsza część biegu to ciągłe wątpliwości czy biegnę dobrą trasą (organizator nas zapewniał, że wszystkie trasy będą wyraźnie i jednoznacznie oznakowane), brak oznaczeń trasy lub oznaczenia niejednoznaczne sprawiły, że dwukrotnie pobiegłem nie tą trasą co trzeba gdy się zorientowałem to musiałem wiele kilometrów nadłożyć. Jak się później dowiedziałem nawet dla osób z okolicy które znały te trasy dobrze, odnalezienie dobrej drogi nie było takie łatwe, a co dopiero dla osoby która była tutaj pierwszy raz. Przez problemy z oznakowaniem ominąłem ostatni jak się okazało punkt kontrolny przed metą i mimo że już do mety udało mi się pobiec po trasie biegu (głównie dzięki pomocy okolicznych mieszkańców) to na samej mecie okazało się , że nie będę klasyfikowany, bo ominąłem przedostatni punkt kontrolny.Nieoficjalnie udało mi się przybiec na 17 miejscu zamiast 85km wyszło mi około 94km czas 15h46min. Chociaż nie mam na to papieru to uważam się za zwycięzcę. Zwyciężyłem z samym sobą i nawet fatalne oznakowanie trasy, problemy z punktami odżywczymi oraz brak medali na mecie nie odbierze mi tych pięknych, trudnych momentów jak i emocji , których doświadczyłem przez cały wyścig. Widoki w nocy ze szczytów na Bielsko Białą prawie bezchmurne niebo, księżyc oraz w dolinie te światełka z czołówek - coś niesamowitego.

Pozdrawiam

Tomek Jasiewicz
» profil Tomka   
Największa lekcja biegania... Ultra 147km – relacja Mariusz Wieły
13 czerwca 2013 r.
To mój pierwszy start w ultra-maratonie. Długi czas nie byłem pewien, czy podjąć wyzwanie na dystansie 147 km, bo właśnie tyle liczy trasa 2 Ultra-maratonu Szczecin Kołobrzeg. Powody: krótka przygoda z bieganiem, słabe przygotowanie, ale postanowiłem wystartować. Po przyjeździe do Szczecina miłe zaskoczenie - 50 osób które startuje, każdy uśmiechnięty. Środowisko ultra-maratończyków nie jest duże, większość osób się zna, co było miła niespodzianką, z każdym można porozmawiać, dowiedzieć się dużo na temat biegów ultra. Na linii startu Zbigniew Malinowski (dziewięciokrotnie ukończył Spartahlon 246km), Dariusz Strychalski (udział w beadwather - najtrudniejszy ultra-maraton świata, warto dodać że kiedy brał udział w spartathlonie, nie pojechał on z Polski, ale pobiegł do Aten, wielki szacunek dla niego), coś wspaniałego stanąć na linii startu obok takich osób. Bieg zaczął się o godzinie 18:00, limit czasowy 24 godziny. Zacząłem biec spokojnie, wiedząc iż to dystans ponad 3 maratonów na raz, co wymaga odpowiednio rozłożenia energii na cały dystans. Po trasie rozstawione 6 punktów kontrolnych, na których należy się odznaczyć. Pierwsze 30 km biegu spokojne, nie czuć zmęczenia, czas około 3:40 i pierwszy punkt kontrolny, chwila odpoczynku posiłek, uzupełniony zapas wody i dalej w trasę. Zaczęła się noc, trasa zaczęła biec przez drogi nieutwardzone oraz lasy, konieczna lampka czołowa, to również był mój pierwszy bieg nocny, co dodało adrenaliny. 47 km - drugi punkt kontrolny, zaczyna pojawiać się lekki ból w nogach, ale na tym to polega, aby go przezwyciężyć i zebrać siły, zapomnieć o bólu, przyzwyczaić się do niego. Staram się skoncentrować na stawianiu stopy podczas biegu, przestaje liczyć czas, po prostu biegnę spokojnie, wszystko zaczyna się dłużyć, słońce wstaje, biegnę całą noc, dopada zmęczenie po nieprzespanej nocy. Nad ranem docieram do 3 punktu kontrolnego - 69 km, chwila na śniadanie, złapanie tchu, 15 minutowy sen i ruszam dalej, jakby z większą ilością energii, organizm działa jak po przebudzeniu, Pełen entuzjazmu biegnę, ból już nie przeszkadza, ale to tylko takie uczucie - po 10 km cały organizm dopada podwójne zmęczenie, wycieńczenie, łapią skurcze, czuję pod stopa każdy kamyczek. Parę minut po godzinie 10 docieram do 4 punktu kontrolnego - 90 km. Postanowiłem się zdrzemnąć, zmęczenie nie pozwoliło mi dalej biec. Po godzinie snu, wraz z 4 innymi uczestnikami, po zastanawianiu się postanowiliśmy zakończyć bieg na 90 km. Wrażenia z biegu są najlepszą lekcją w życiu, uczą cierpliwości, wytrwałości, poznajemy granice swojej wytrzymałości i to jak pracować w przyszłości, aby je pokonywać. Biegu niestety nie ukończyłem, ale uważam go za mój największy wewnętrzny sukces.

» galeria