Aktualności

Diablak w masywie Babiej Góry zdobyty trzy razy ? Dlaczego nie ! - relacja Marcina z Ultra Babia

15 czerwca 2017 r.
Na zawody wybrałem się z parą znajomych, Aniką i Bartkiem. Były to już „któreś” nasze wspólne zawody. Umówiliśmy się już na miejscu, w Zawoi . Dotarłem nieco spóźniony chwilkę po odprawie dla zawodników, zjedliśmy szybka kolację i zaczęliśmy się pakować do startu i przygotowywać do snu. W międzyczasie odebrałem pakiet startowy, wolontariuszka sprawdziła sprzęt obowiązkowy i tu mapę miałem ale o tym później. Była godzina 21-sza a start o godzinie 3.00 a więc snu za wiele to nie zostało, jeżeli jeszcze do tego dodamy pobudkę o 2.00 i problemy z zaśnięciem w spartańskich samochodowych warunkach to robiło się … jak zwykle ;)
Pobudkę pominę, wyglądaliśmy jak zoombie . Oddaliśmy worki na przepak i udaliśmy się na linię startu w międzyczasie robiąc fotkę pod wyciągiem Mosorny Groń.
Odliczanie 10,9,8… i heja w górę. Narciarze tędy zjeżdżają, my szliśmy skupieni a w myślach kołatało mi się „ tylko nie szarżuj, nie szarżuj „
I.
Pierwsze kilometry bez niespodzianek, wyżej zrobiło się cieplej a my na długi rękaw ale było komfortowo. Do pierwszego punktu żywieniowego było ok. 28 km, daleko. Miałem we flaskach tylko 1,5 L płynów i wiedziałem że może być za mało. Liczyłem na strumienie po drodze i nie zawiodłem się. Tankowałem wodę dwa razy a więc na niecałych 30 kilometrach wypiłem ok. 3 L . Punktów kontrolnych z pomiarem czasu za to było kilkanaście, co się nie obejrzałem to mata i piknięcie.
Trasa trudna technicznie. Dużo kamieni, korzeni do tego strome podejścia i zbiegi. Tak jak zapowiadali organizatorzy, ta pierwsza część miała być bardziej dzika i taka była. Momentami zbiegaliśmy ze szlaku i wbiegaliśmy np. w młody zagajnik czy przecinaliśmy strumienie kilkukrotnie o jeżynach nie wspomnę. Oszczędzaliśmy stopy żeby za bardzo ich nie zmoczyć ale nie za każdym razem się udawało. Chlupot w butach był . Tu gdzieś zaliczyłem delikatną wywrotkę i zbiłem kolano, na szczęście nie groźnie i tylko zostało małe otarcie skóry. Pierwsze wejście na Babią to zielony szlak bodajże od południa. W jednym miejscu leżał śnieg, który przecinaliśmy na podejściu i zejściu.
Na szczycie piknięcie na macie, chwilkę pogadane z ratownikami GOPR i heja w dół tą sama trasą. Fajna formuła. Raz że widzisz ile osób jest przed tobą i za tobą to jeszcze można poznać trasę zbiegu o ile ktoś jest pierwszy raz.
Tu zaliczyłem drugą wywrotkę i zjechałem tyłkiem po zmrożonej brei, dolałem wody do butelki ze strumienia i pobiegłem w dół. Na trasie tasowaliśmy się z Bartkiem. Raz ja prowadziłem, raz on, oddalaliśmy się od siebie by za chwilę się znów spotkać. Przed punktem żywieniowym organizatorzy zapowiadali przejście strumieniem, myślimy sobie łeeee tam, nie może być tak źle. Było czadersko! Lodowata woda do kolan, momentami w wypłukanym korycie i po udo i tak brodziliśmy przez kilkaset metrów. Po wyjściu ze strumyka odhaczyliśmy się na macie , pobraliśmy worki i zaczęliśmy się przebierać. Założyłem bezrękawnik bo słoneczko już przygrzewało coraz mocniej, zmieniłem skarpetki i buty na suche bo akurat miałem, pojadłem arbuzów i dalej w drogę.
II.
Drugie wejście było poprowadzone granicą polsko-słowacką. Co jakiś czas na drodze pojawiały się słupki graniczne, które często nam służyły za miejsce do chwili wytchnienia. Miałem wtedy taką ochotę na jagody, które rosły niemal na każdym kroku, piękne wielkie krzaki ale niestety jeszcze nie dojrzałych owoców. Na szczycie Odhaczenie się na macie i z powrotem tą samą droga w dół. Było stromo, kamieniście i niebezpiecznie. Na dole punkt żywieniowy i sprawdzenie sprzętu obowiązkowego. Nie wiem jak ja to zrobiłem ale pakując się wieczorem zapomniałem wsadzić do plecaka mapy. No cóż, frycowe się płaci. Dostałem 30 min kary doliczanej do czasu na mecie.
Powoli zaczęła psuć się pogoda. Mówią że na Babiej to standard i tak było. Chmury zeszły nisko przykrywając Małą Babią którą atakowaliśmy od dołu. Zrobiło się jak w horrorze. Zimno, wilgotno, mgła a raczej chmury, temperatura spadła i zrobiło się zimno. Na szczęście nie było słychać grzmotów ponieważ burza mogłaby pokrzyżować nasze plany. Organizatorzy zapowiadali że jak zacznie grzmieć to będą zawracać na dół zawodników .
III.
Ostatnie podejście najtrudniejsze, żółtym szlakiem przez Perć Akademików. Cały czas padał deszcz, kamienie śliskie . Łańcuchy asekuracyjne mokre, dłonie zmarznięte ( a w plecaku rękawiczki ale po co :P ) ale trzeba jakoś wejść. Ratownik który tam był w pogotowiu zaproponował złożenie kijków, będzie łatwiej wchodzić. Faktycznie, nie przeszkadzały.
Po wspinaczce ostatni już etap, ok. 200 m do szczytu. Zaczęło wiać, temperatura odczuwalna ok. 4-5 stopni. Ratownicy pogratulowali i życzyli bezpiecznego zbiegu, oczywiście tą samą drogą wszak trzeba było zabrać kijki . Na jakieś 4 km przed metą odłączyłem się od Bartka i pogoniłem na złamanie karku w dół, czułem się świetnie a noga podawała. Wyprzedziłem jeszcze pięciu zawodników. Trzeci upadek był na szczęście na mokrej trawie, buty miałem typowo na skałę i na błocie nie dały rady. Za szybko biegłem i zaliczyłem glebę. Obyło się bez urazów. Już słyszałem spikera, przyspieszyłem, runda honorowa przy parkingu i wbieg na metę. Na mecie medale wręczał komisarz Friedek, znany z serialu W11 i Detektywi.
Za rok tu wrócę zdobywać Babią co najmniej 4 a może i więcej razy ;)
Marcin Walczuk, Sieradzbiega.pl