Czeski film w Ostravie - relacja Jędrka z półmaratonu
21 września 2016 r.
Ostatnimi czasy zbyt dużo się dzieje przez co czas płynie zdecydowanie za szybko, ot takie oznaki dorosłego życia. I pomyśleć, że każdy młody człowiek dąży do tego, by być dorosłym i niezależnym od nikogo. Jak to jest, że gdy przychodzi upragniony moment, mimo iż mówiono nam setki razy, że będziemy chcieli jeszcze wrócić do beztroskiego życia, musimy przekonać się o tym i tak na sam koniec na własnej skórze?
Po pięknym wstępie mogę przejść do długo wyczekiwanej, co z tego że głównie przeze mnie, relacji z czeskiej Ostravy. Za gramanice wybraliśmy się w siedmioosobowym składzie. Do wyboru były cztery dystanse: 5km, 10km, półmaraton i dystans królewski. Wszyscy bezapelacyjnie zdecydowaliśmy się na pół maratonu. Dla mnie moment wydawał się idealny, na dwa tygodnie przed startem w Maratonie Warszawskim, sprawdzeniem samego siebie i ile zdołałem przepracować przez ostatnie kilkanaście tygodni. Teoria teorią, a pogoda robi swoje. Ale o tym nieco później.
W sobotnie przedpołudnie wyruszamy z Polski w kierunku naszych południowych sąsiadów. Do pokonania mieliśmy około 250km, czyli jak na wyjazd zagraniczny to nie zbyt wyszukana odległość, ale jednak. Sama podróż przebiegła jak zawsze pod znakiem bardzo interesujących rozmów, którym towarzyszyły wypieki Anety, Kacper już może powiedzieć czy były dobre Po dotarciu do samej Ostravy mieliśmy mały problem z dotarciem do motelu, nazwijmy to początkiem ‘czeskiego filmu’. Nigdy nie oglądałem, ale z opowieści mniej więcej wiem na czym to wszystko polega. Po anglojęzycznych próbach dogadania się i dowiedzenia gdzie mamy nocować, dzięki niezawodnemu Internetowi dotarliśmy na miejsce. Zarezerwowaliśmy trzy pokoje dwuosobowe, Aneta chciała spać na hali. No i zaczynamy… okazało się, że pokoje zostały wolne dwa, z czego jeden ma jedno podwójne łóżko. Płatność miała być gotówką, na co większość z nas nie była przygotowana, nie mając zwyczajnie przy sobie wystarczającej ilości czeskich koron. Rady nie ma, trzeba iść szukać kantoru w pięknej regionalnej części miasta… tureckiej i romskiej prędzej. Kantoru niestety nie znaleźliśmy, za to ja próbowałem wymienić pieniądze u bukmachera, oczywiście o tym nie wiedząc. Domyśliłem się dopiero, gdy pani zza okienka patrzyła się jak na zwykłego debila. Co tam, jestem nietutejszy, wolno mi! Kantor nieznaleziony, gotówki brak, z motelu nici. Najpierw postanowiliśmy pójść odebrać pakiety startowe i zwiedzając okolice przy okazji znaleźć miejsce, gdzie można zamienić złotówki na korony. Tutaj ciąg dalszy filmu. Błądziliśmy dobrą godzinę, a może i nawet więcej, zanim znaleźliśmy biuro zawodów. Tubylcu nie wiedzieli o jaki nam bieg w ogóle chodzi, nikt nic nie wiedział, nikt nic nie rozumiał. Dopiero gdy trafiliśmy do centrum handlowego, gdzie wymieniliśmy pieniądze, jakimś cudem trafiliśmy na miejsce docelowe, gdzie kręciły się ‘tłumy’ ludzi. Po bodajże dwóch godzinach wróciliśmy z powrotem do motelu, mogąc go wreszcie opłacić i wyciągnąć się nieco i odpocząć. Zanim to jednak nastąpiło jeden samochód odwoził Anetę do hali na nocleg, niestety jej śpiwór został w aucie numer dwa. Co by wóz numer jeden nie musiał wracać przez Ostravę, pojechaliśmy z Arturem zawieźć śpiwór i szybko wrócić do motelu. Szkoda, że plan był łatwy, a okazał się nieco skomplikowany. Brak znajomości topografii miasta zrobił swoje, a zbliżająca się noc nieco utrudniła zadanie. Po około 30 minutach dwa auta odnalazły się i wszyscy szczęśliwy mogliśmy udać się na zasłużony odpoczynek. Sobotnia komedia zakończona obejrzeniem wspólnie komedii i lulu.
Start zawodów został wyznaczony na godzinę dwunastą zero zero. Szkoda, że ten wrzesień ostatnimi laty robi nas tak nieładnie w chu… i sprawia, że aura jest iście nie biegowa. Jak się później okazało odczuwalna temperatura była spokojnie powyżej trzydziestu kresek. O samym biegu za dużo nie ma co się rozpisywać. Ludzi garstka, a to już pięćdziesiąta piąta edycja biegu. Organizacja też poniżej oczekiwań. Plan biegu zmieniany co kilkadziesiąt minut. Początkowo była to godzina czterdzieści pięć. Wraz ze zwiększającą się temperaturą plan został skorygowany do godziny pięćdziesięciu, tak żeby sobie na spokojnie bieg ukończyć, nie zarzynając się przy tym jednocześnie. Biegnąc większość trasy ze Zbyszkiem, niemalże mdlejąc razem na jakiejś czeskiej obwodnicy, gdzie żar lał się z niema i jednocześnie odbijał się od asfaltu, gdzie wody było jak na lekarstwo, a nawet gorzej… plan sięgnął ostateczności, czyli zmieszczenia się w dwóch godzinach. Cholera, nawet i to pod koniec było zagrożone! Ostatecznie zmieściłem się w limicie plasując się na 61. miejscu z ponad trzystu startujących, co tylko pokazuje, że wszyscy cierpieli równie mocno co ja. Pogoda nie oszczędziła nikogo.
Niestety to nie koniec komedii. Pomijając już bardzo małą ilość wody na trasie czy brak jakiegokolwiek zabezpieczenia pod względem bezpieczeństwa, oczekiwanie na dekoracje trwało blisko cztery godziny! Czekać było na co, bo zarówno Aneta jak i Jacek zajęli kolejno drugie i pierwsze miejsce w swoich kategoriach wiekowych. Cztery godziny, gdzie ludzie już ledwo wytrzymywali po trudnym biegu. Ale nie nie, to nie koniec! Według wyników Aneta zajęła miejsce drugie w kategorii. Wychodząc na scenę zaproszono ją na miejsce pierwsze, po czym po rozmowach z jakąś Czeską zeszła ponownie na miejsce drugie i dostając taką tez statuetkę. Jednakże w oficjalnych wynikach po biegu była… na miejscu pierwszym. Fuck logic! Kolejnym absurdem były już same kategorie wiekowe. Ja i Kacper zostaliśmy klasyfikowany w kategorii M39, bo nie było żadnej niższej. Fuck logic x2!
Czeska komedia będzie kojarzyć mi się zdecydowanie z Ostravą. Choć ogólnie przyjmując trzeba uznać to za bardzo udany i sympatyczny wyjazd. Pomijając już jazdę na oparach paliwa i wszystko co zostało wyżej wymienione, takie wyjazdy pamięta się przez całe życie, a przecież o to w tym wszystkim chodzi!
Jędrek