Aktualności

Łódź Maraton 2016 – kilka zdań po… - relacja Piotrka

19 kwietnia 2016 r.
Na ten bieg jechałem zmotywowany, z przekonaniem ze dobrze wykonałem plan treningowy i z lekką obawą o kontuzjowane kolano. Pakiet startowy odebrałem już w piątek, musze przyznać - że bogaty, organizatorzy spisali się na medal Emotikon smile.
Wyjazd z Sieradza 6:45 , na miejscu byliśmy po godzinie. Kilka zdjęć już kompletnej drużyny sieradzbiega.pl, kilka żartów i… ruszyliśmy na rozgrzewkę. Pogoda bardzo przyjemna, słoneczna, ciepło, bezwietrznie. Nadeszła chwila by udać się na start, do swoich stref… czułem już jak krew pulsuje w skroniach, szum w uszach… organizm dobrze wiedział co go czeka…
Organizatorzy wymyślili w tym roku by start maratonu i biegu na 10 km odbył się w tym samym czasie lecz z dwóch pasów i w przeciwnych kierunkach… to świetny pomysł.
Spiker zaczął odliczanie, słychać muzykę, jakieś gwizdki, trąbki…, wszyscy uśmiechnięci, ostatnie skłony, ustawienia zegarka, poprawienie spodenek, sprawdzenie sznurowadeł… co jeszcze…co jeszcze….. Godz 9:00 strzał startera i ruszamy, maratończycy i 10k … jak dwa pociągi w przeciwnych kierunkach ale z tego samego peronu :) Uśmiechamy się życząc powodzenia i przybijamy ,,piatki”. Start do tego królewskiego dystansu to szczególny moment, nawet teraz pisząc te słowa czuje to specyficzne ssanie w dołku i podenerwowanie… To 42 kilometry i 195 metrów biegu, to około 3 i pół godziny ciężkiego nieprzerwanego wysiłku, miałem pełną świadomość jaki ciężar wziąłem na siebie…. Sam się dziwie, ze porwałem się na to już drugi raz Emotikon wink ale zrobiłem to z dziką ochotą.
Ruszyliśmy na zwiedzanie Łodzi, pierwsze kilometry śmiało można tak potraktować. Pilnowanie swojego tempa, jakieś pobieżne wymiany zdań z innymi biegaczami. Z grupy Sieradzbiega było nas kilka osób lecz każdy miał inne cele czasowe i rozproszyliśmy się w tłumie. Ja celowałem by tego dnia ,,złamać” 3godz 30min. Zatem pierwsze kilometry pokonywałem w pobliżu peacemakerów z balonikami z napisem 3:30 . Jednak trochę szarpali tempem i zdecydowałem się pilnować tego sam. Pokonywaliśmy kolejne kilometry, kolejne ulice ze specyficzną zabudową tego miasta. Nie sposób było nie zauważyć monumentalnego pałacu Poznańskich przy Manufakturze. Dalej biegliśmy uliczkami sławnych Bałut. Niedzielny, słoneczny poranek zachęcał do spaceru więc dało się zauważyć coraz więcej zainteresowanych łodzian na trasie. Ulicą Północna wróciliśmy w okolice manufaktury i skręt w Piotrkowską przez Plac Wolności. Na tym etapie biegu jest się pełnym świeżości więc podziwiałem secesyjną architekturę tej, chyba najbardziej znanej ulicy-deptaka w Polsce. Pojawiły się pierwsze punkty kibicowania z bębnami, tancerkami, już się robiło ciekawie. Na ulicy Tuwima był pierwszy punkt kontrolny na 10km, akurat przy budynku mojego zakładu pracy nr 28 . Następnie przebiegaliśmy przez teren zabytkowej EC-1, z punktem nawadniania i kibicowania. Następnie długa prosta ulicą Nawrot, i tutaj zauważyłem sporo osób poruszających się chwiejnym krokiem… kurcze, przecież takie widoki powinny się ukazać dopiero po 35 kilometrze… Heh.. to byli amatorzy porannego piwka po sobotnich imprezach i ochoczo kroczyli do wcześnie otwartych sklepów monopolowych. Jeden nawet zdobył się na dopingowanie : ,,eleeegansko szeeefuuunsiu… elegansko” usłyszałem od uśmiechniętego jegomościa z odartym nosem ;) Oczywiście rzuciłem ,,dzięki”. Dalej znowu Piotrkowska , Mickiewicza przy kinie Silver Screen, Galeria Łódzką aż do skrętu w Przedzialnianą tuz przed dawnym szpitalem dziecięcym im. Korczaka. Przed Księżym Młynem był punk kibicowania zorganizowany z udziałem dzieci a wszystko w stylu bajki o Bolku i Lolku, która produkowana była w Łódzkim studio. Słuchajcie, kibicowanie przez dzieciaczki, takie przedszkolaki dostarcza masę emocji, krzyczały, klaskały, każde chciało przybić ,,piątaka”. Widać było u nich stuprocentowa zabawę :) Nie sposób było nie przyspieszyć w tym miejscu… Pilnowałem czasu ale kolejne kilometry pokonywałem trochę za szybko… Kolejne ulice, kilka zakrętów, minęliśmy słynny rynek ,,Górniak”, potem nawrót, półmetek i dłuuuuugi podbieg ul Wólczańską. Dla mnie to było ,,Waterloo”. Tam był początek końca mojego marzenia o poprawieniu życiówki. Oczywiście trzymałem tempo jeszcze kilka kilometrów mijając żwawo hale Expo na al. Politechniki, Secesję… ale musiałem wkładać w to już sporo wysiłku. Na Obywatelskiej zmniejszyłem już tempo czując jak odpływam… To był dopiero 25 kilometr, wiedziałem ze nici z dobrego czasu ale chciałem za wszelką cenę dobiec. Zawieszenie medalu na mecie maratonu jest dla biegacza celem samym w sobie, jest nagrodą, każdy startujący chce go mieć… ja tez chciałem… bardzo. Musiałem szybko zweryfikować plany, czasy, taktykę by o ,w miarę, własnych siłach ukończyć ten maraton. Po kolejnym podbiegu przeszedłem do truchtu, na punkcie odżywiania po prostu się zatrzymałem, napiłem się spokojnie wody, zjadłem kawałek banana, odświeżyłem się i polałem obficie wodą zmywając grubą warstwę soli z twarzy i szyi… Słońce było już wysoko, prażyło mocno, dochodziło południe… Ciężko sobie westchnąłem i ruszyłem dalej, wolniej, dużo wolniej niż zacząłem ten bieg. No cóż, nie dzisiaj czas na życiówkę, nie zawsze mamy formę, dobry dzień, siły… Ale zacisnąłem zęby żeby to ukończyć… Byliśmy już na Retkini, duuuuzżo kibiców na trasie, dużo punktów z wodą i owocami. Bieg już mocno rozciągnięty, poruszałem się w samotności… lubię te długie rozmowy z samym sobą ;) Przecież jestem biegowo zakręcony :) Wolontariusze byli naprawdę pomocni podając do ręki kubki z wodą . Tutaj już się niewiele rozglądałem, biegłem jak koń z klapkami na oczach widząc tylko 20 metrów asfaltu przed sobą odrywając wzrok co jakiś czas na zegarek by sprawdzić tempo i puls. Na duchu podtrzymały mnie zachęty kolegów z grupy, którzy dawno już skończyli bieg na 10 km i przyszli na trasę wspierać nas. Najpierw minąłem Tomka potem Jędrka i Kacpra. Dzięki chłopaki przy okazji… Kiedy minąłem Atlas Arenę do mety pozostała jeszcze 8 kilometrowa pętla… to pętla na szyję ;) Teraz dopiero się zaczynało… Gorzki smak toksyn w ustach z trudem dało się wypłukiwać wodą. Spuchnięte stopy, pęcherze, odbite paznokcie… teraz już wszystko dawało się we znaki i do tego jeszcze poczucie, że nie udało się zrealizować planu… Wiem, wiem… dziś, teraz, wiem ze to wcale nie jest najważniejsze, ale wtedy, podczas ogromnego zmęczenia, kiedy mijasz zataczających się ludzi ( i to nie byli już amatorzy południowego browarka), kiedy co chwile słyszysz karetkę na sygnale, mijają cię motocykle z ratownikiem medycznym, wszędzie widać tylko zmęczone twarze, odwodnione, widać siedzących na krawężnikach, niektórzy wymiotują… ech… wtedy samemu ma się dość. To bardzo trudny odcinek maratonu… ale do przebrnięcia :) Zacząłem się rozglądać za czymś pozytywnym, widziałem parę biegnąca za rekę, jakiąś grupę biegową, kilku ,,wolnych strzelców”… jednych ja wyprzedzałem, inni mnie… Już 40 kilometr, już wyraźnie słychać spikera … Dostałem sił. Dobiegając do mety zobaczyłem Kacpra z kamerka, o cos się mnie pytał, gratulował, podał mi flagę naszej grupy biegowej…
Finiszowanie w środku Atlas Areny jest naprawdę szczególne, budujące nawet wzruszające. Odpowiednia muzyka, bębny (które tak lubię, Safri Duo pewnie wiele wyjaśnia), mnóstwo ludzi, reporterzy. Na mecie baaardzo miło powitał mnie kolega z dawnego klubu Łukasz, reporter maratony.pl, za co serdecznie tu w tym miejscu dziękuję :)
I wreszcie jest TEN MOMENT gdy na mojej szyi zawisł medal finischera Maratonu DOZ, maszeruję do wyjścia, dostaje jakiś woreczek z owocami i napojami… Gdzieś z góry słyszę Artura… powoli wszystko do mnie dociera, czuje grunt pod nogami, czuje że idę a nie biegnę.. Jestem na mecie, szczęśliwy, zadowolony, uśmiechnięty.
Czy to były dobre zawody? Taaaak, bardzo dobre. Kontuzjowane kolano wytrzymało, dobiegłem do mety pomimo opadnięcia z sił z przyzwoitym czasem 3godz 51min 31 sek. Nie ma życiówki ale to nic. Kilkumiesięczne przygotowania w deszczu, mrozie, późnym wieczorem po pracy zamiast wtulonym w fotelu oglądać seriale, nieraz jednak w słońcu i o pięknej pogodzie. To właśnie te przygotowania są najważniejsze, to wtedy wykuwamy swój charakter, samozaparcie i chęć dążenia do celu. Czy ludzki organizm ma jakieś granice? Ma, oczywiście że ma…. Ale jaka jest satysfakcja kiedy je przekroczymy… :)
Pozdrawiam, Piotrek

blog Piotrka