Aktualności

Gruby maratończyk.... – historia Sebastiana i jego pierwszego maratonu

14 października 2014 r.
Początkowo miała to być relacja samego debiutu maratońskiego. Jednak w związku z tym, że maraton jest zwieńczeniem mojej dotychczasowej „kariery” biegacza, postanowiłem opisać całe moje dotychczasowe bieganie.
Rok 2013 zaczął się w sumie normalnie, nic nie zapowiadało rewolucji. Coś tam mi świtało, żeby zacząć sobie truchtać, bo może waga by trochę spadła. Oczywiście pozostawało to w sferze myślenia życzeniowego. Ale jak to mówią „bieganie zaczyna się w głowie” więc powoli coraz więcej o tym myślałem. W drugiej połowie maja mój syn ma urodziny i wtedy postanowiłem że zaczynam. Uraczyłem się tortem, ciastami i innymi smakołykami czując, że długo nie będę sobie mógł na nie pozwolić. Waga pokazywała 120 kg. Myśl stała się czynem.

Truchtacz:

Zacząłem czytać w sieci, ściągnąłem sobie plan na 30 minut biegu i naprzód. Z diety wywaliłem słodycze, przestałem pić 2 litry coli dziennie, jeść naraz całe pudełko ptasiego mleczka itp. oraz trzymałem się zasady niejedzenia wieczorem. Do pierwszego treningu podszedłem ubrany jak na 20 stopniowy mróz ;). Koszulka, bluza z kapturem, długie spodnie i jakieś stare buty. Zrobiłem 4 x 2 min truchtu i 4 x 2 min marszu. Byłem mokry jak po wyjściu z wody, płuca czułem w okolicy pępka albo i niżej. Ale radość niesamowita. I jak to zwykle bywa, chciałem za dużo i za mocno. Po 2 tygodniach przetruchtałem swoją pierwszą „piątkę” w 40 minut. I wysiadło lewe kolano. Totalne załamanie, nerwy, rehabilitacja. Jedyną pociechą było to, że waga nadal spadała. Po wyleczeniu kontuzji stwierdziłem, że dopóki nie schudnę to będę chodził z kijkami. I tak w sumie zeszło do połowy lipca. Któregoś dnia wyszedłem z kijkami , ale czułem się jakoś mocno i pobiegłem. Zrobiłem 5 km i noga nie bolała. Euforia wróciła !!!
Znowu mogłem biegać. Waga spadała bardzo szybko, nawet moja żona była zaniepokojona tempem gubienia kilogramów. Ale badania pokazywały, że wszystko jest w porządku. Biegałem co drugi dzień po 5 km. Później 6, 7 i w końcu pokonałem swoje pierwsze 10 kilometrów.

Biegacz:

Wraz z polepszaniem się kondycji i poszerzeniu mojej wiedzy na temat biegania, zapragnąłem wziąć udział w zawodach. Wybór padł na 53 biegi ulicami Sieradza. Dystans 5 km. Ważyłem 96 kg, ubrania na mnie wisiały. Stres był spory a jedyną rzeczą którą chciałem osiągnąć w tym biegu to ukończyć i nie być ostatni... Udało się. Kiedy medal zawisł na mojej szyi, wiedziałem, że „jestem stracony”. Na fali radości zapisałem się na bieg w Uniejowie na 10 km. To już była większa impreza, około 1000 biegaczy, profesjonalna oprawa, trasa z atestem. Tam już jechałem z myślą „poniżej godziny”!!! Metę minąłem po 56 minutach i 57 sekundach. Tam też po raz pierwszy zobaczyłem zawodników z grupy „Sieradz biega”. Ale zamiast normalnie podejść i powiedzieć, że jestem z Sieradza, pomyślałem, że przecież z takim cieniasem jak ja nie będą chcieli nawet gadać. Tym bardziej, że wyglądali profesjonalnie w jednokolorowych strojach, „wypaśnych” butach itp. Oczywiście jak czas pokazał takie myślenie było kompletną bzdurą. Wtedy jednak jeszcze nie wiedziałem, że stając na linii startu z innymi ludźmi, którzy mają ten sam cel, różnicę między nimi znikają. No nic, biegałem dalej, zima była łaskawa, dystanse rosły , waga szła nadal w dół.

Zawodnik:

Przyszedł nowy rok. Byłem w stanie przebiec już 15 km w 1:20. Napisałem do Artura i poszedłem na trening otwarty organizowany przez grupę „Sieradz Biega”. No i „popłynąłem” już całkowicie :) Zacząłem startować w ramach naszej już grupy, poznałem ludzi do których 3 miesiące wcześniej wstydziłem się podejść. W marcu zaliczyłem swój pierwszy półmaraton. W Pabianicach zawsze już będę startował, jeżeli tylko będę mógł. 21.097 km to mój ulubiony dystans. Trenowałem dalej, poprawiałem swoje czasy. Waga ustabilizowała się na poziomi 85 kg. Zawody stały się dla mnie esencją biegania. Radość ze startów pozwala wychodzić na trening, kiedy się nie chce. Uwielbiam oczekiwanie na strzał startera i finiszowanie z rękami w górze. Bieg z innymi ludźmi. W końcu nieśmiało pojawiła się myśl o zmierzeniu się z królewskim dystansem. Początkowo miało to nastąpić na wiosnę 2015 r. Jednak postanowiłem zmierzyć się z maratonem już jesienią. Wybrałem Poznań Maraton głównie ze względu na to że jest w sumie najpóźniej i liczyłem że będzie chłodno. Letnie starty nauczyły mnie, że wysoka temperatura wybitnie mi nie służy.

Maratończyk !!!!

„Nadejszła wiekopomna chwila” jak mówił Kazimierz Pawlak. Do stolicy wielkopolski udałem się w sobotę, razem z moimi najwierniejszymi kibicami - Asią i Mikołajem. Poznań przywitał nas piękną pogodą i wysoką jak na październik temperaturą. Na niedzielę jednak prognoza była łaskawsza- pełne zachmurzenie. Biuro maratonu usytuowane było na terenie Międzynarodowych Targów Poznańskich. Odebrałem pakiet , pochodziliśmy sobie po stoiskach producentów sprzętu, wrzuciłem kupon na losowanie Volvo ( niestety nie wygrałem;) i do hotelu. Rano pobudka o 5:30, 2 bułki z dżemem i banan i jedziemy na start. Przebieram się , lekka rozgrzewka i ustawiam się na starcie. Punktualnie o 9:00 ruszamy, w tle lecą „Rydwany Ognia” Vangelisa, mam gęsią skórkę. Biegniemy i cały czas powtarzam sobie - nie przyspieszaj. Biegnę tempem 5:20-5:25. jest super. Po 6 km wbiegamy na stadion, bieg na skos przez murawę to rewelacja, kibice robią ogłuszający hałas. Następne kilometry mijają bez żadnych sensacji. Na 10 i 20 km zjadam żel , piję na każdym punkcie, jak się później okazało chyba zbyt mało. Półmetek mijam z uśmiechem na ustach. Niestety debiutant musi swoje zapłacić, inaczej nie będzie szanował tego dystansu. Po 24 kilometrze poczułem, że jakby się zacinam, tracę płynność biegu. Na punkcie wypijam więcej płynów i jakość w miarę docieram do 30 km. Zjadam ostatni żel, 2 połówki pomarańczy i prę do przodu już w mniej radosnym nastroju. Zaczynają łapać mnie skurcze, najpierw łydki później uda. Muszę się zatrzymywać ,rozciągać, trochę maszerować żeby rozruszać mięśnie i nie stanąć. Biję się pięściami po udach, trochę pomaga. Na 35 km kolejny punkt odżywczy, piję dużo, jeszcze więcej wylewam na siebie. Odżywam, nawet lekko przyspieszyłem. Na 39 km skurcze powracają, wykręcają nogi, muszę się zatrzymywać. Kibice zagrzewają do biegu, pomagają jak mogą. 40 km, punkt odżywczy , jem wszystko co mi wpadnie w ręce: cukier, banana, pomarańczę. Jeszcze 2 km, walczę ze sobą, tempo spada drastycznie. Wreszcie docieram do miejsca w którym widać już targi. Wiem, że już nic mi nie przeszkodzi. Kibice krzyczą że jeszcze 800 metrów do mety. Zrywam się do ostatniego wysiłku. Szczyt wzniesienia, teraz trochę w dół. Zakręt prawo, lewo i widać metę !!!. Podnoszę ręce do góry , kibice krzyczą . Przez linię mety przeskoczyłem drąc się na cale gardło YEAAAAAAAAAHH. Trzęsę się cały, wolontariusze okrywają mnie folią, a ja mam jedną myśl w głowie – gdzie mój medal ? Szukam wzrokiem wolontariuszek , są i już medal wisi na mojej szyi. Spaceruję trochę i idę szukać rodziny. Czekają, wyglądają, ściskam ich mocno. Zjadam całą czekoladę z orzechami. Smakuje wyśmienicie. Odpoczywam, przebieram się i idziemy na obiad. Pytam kelnera co ma najwięcej kalorii...

Co dalej ?

Odebrałem lekcję od maratonu, zapamiętam ją na długo. Planowałem w debiucie złamać 4 godziny, miałem nawet jakieś fantastyczne wizje lepszego czasu. Skończyłem z 4:15:55. Mam niedosyt, ale nauczyłem się trochę pokory. Cierpliwość i praca to teraz będzie moja dewiza. Najważniejsze, że już po chwili od zakończenia biegu wiedziałem, że na pewno będę biegł następne maratony.
Podsumowania nie będzie , bo jestem zbyt młodym biegaczem żeby się o takowe pokusić.
Starczy tego :)

I żeby nie było ,że to wszystko nieprawda, zgodnie z chińskim przysłowiem „Jeden obraz wart więcej niż tysiąc słów”, dołączam zdjęcie:

Sebastian
zdjęcie Seby przed i po :)