Ultrabieganie
Ultra Chojnik – rzeźnia w Karkonoszach - relacja Marcina
30 maja 2016 r.
W Karkonoszach jeszcze nie biegałem. Pierwsze skojarzenie - Śnieżka, Karpacz i to wszystko co wiedziałem o tych górach. Luzackie podejście do tematu bo co może pójść nie tak ? Przewyższenia rzędu ponad 5000 m na 100 km ? Łeeee, luuuzik, biegało się podobne. Jaki ja byłem naiwny …
Do Jeleniej Góry przyjechałem po pracy, wieczorem w piątek. Zakwaterowanie , kolacja i o 20.30 obowiązkowa odprawa przed biegiem w Sobieszowie. Kilka wskazówek organizatorów, odbiór pakietu, przekazanie obsłudze przepaków i można wracać odpoczywać. Start o 2 w nocy a więc snu za wiele nie zostało, niecałe 3 godziny. Ostatnie sprawdzenie sprzętu, ubioru i kołatające się w głowie myśli - czy ja wszystko wziąłem ? Od zakwaterowania po koniec biegu mój los przez najbliższą dobę związany jest z partnerem biegowym, Bartkiem. Spotkaliśmy się na DFBG w tamtym roku i jakoś tak zostało :)
Na miejsce zbiórki docieramy pół godziny przed startem. My i ok stu desperatów krząta się tu i tam, ostatnie szlify, sprawdzenie sprzętu, powitania znajomych, zapach Ben Gaya :) Można usłyszeć w tłumie często zadawane pytania - będzie padać ? No cóż, prognozy nie są optymistyczne, będzie padać i mogą wystąpić burze.
Wystartowaliśmy równo o godzinie drugiej. Przed biegiem podjęliśmy decyzje, trzymamy się razem i jak najdłużej biegniemy w parze , zaczynamy wolno, na prostych i zbiegach biegniemy, pod górę podchodzimy. Proste, prawda ? Otóż nie do końca. Były momenty że na prostych szliśmy, z góry szliśmy a pod górę prawie pełzaliśmy a wszystko przez kamienie. Tak, kamienie, głazy, kamulce, melchiry, jak zwał tak zwał ale popalić dały nam niesamowicie.
Pierwsze podejście z 343 na ponad 1400 m n.p.m. nie sprawiło problemów. Na dziesiątym kilometrze był punkt żywieniowy i miłe zaskoczenie, truskawki i arbuz. No no, wypas. Jak się dowiedziałem że na każdym punkcie będą takie smakołyki to aż mi się lepiej zrobiło. Są to jedne z moich ulubionych owoców które mogę jeść i jeść. Zaczęło świtać przed piątą, wyszło słoneczko i zrobiło się cieplej. Wbiegliśmy do Czech, Łabski Szczyt i zbieg. Gdzieniegdzie leżał jeszcze śnieg a na tle kamieni i pięknej kosodrzewiny wyglądało to niesamowicie. Nie omieszkaliśmy zrobić zdjęć . Wiele osób mówiło że Karkonosze po czeskiej stronie są ładniejsze, sprawdziłem, są tak samo ładne jak i Polskie :)
Na 49 kilometrze w Karpaczu był pierwszy przepak. Nasz suport czyli Bartka syn i Anika czekali już na nas. Pomogli w przebraniu się, wsparli na duchu dobrym słowem. Na punkcie miało być coś ciepłego do jedzenia i do picia. Organizator zaserwował nam owsiankę instant zalewaną wrzątkiem, hmmm, jedząc cały dzień chemię w postaci żeli chciałoby się coś bardziej wykwintnego, choćby najzwyklejszą zalewajkę czy ziemniaka. Pojedli, popili, dotankowali wody to w drogę. Kolejne podejście w kierunku Śnieżki to po drodze schronisko Nad Łomniczką i cały czas w górę. Po drodze mijamy wielu turystów, pozdrawiają nas, witają się, podziwiają i współczują wysiłku jaki wkładamy. Kolejny szczyt zdobyty, wypłaszczenie i chwila odpoczynku. Za plecami najwyższy szczyt Karkonoszy, Snieżka ale organizator nie dał nam szansy zdobycia jej. Trasa biegnie bokiem i schodzimy w dół Czeską stroną. Uwagę naszą przykuwają turyści, jest ich o wiele więcej niż po Polskiej stronie. Okazało się że Czesi mają jakieś święto, są ubrani w jednakowe koszulki i napierają pod górę całymi rodzinami włącznie ze zwierzętami. Na początku fajnie to wyglądało ale z czasem zaczęło denerwować. Ludzi można było liczyć w setki a bezpańsko spuszczone psy zagrażały naszemu zdrowiu. Nie wiadomo jak zareaguje pies kiedy mija się z biegnącym na niego z górki człowiekiem …
Kolejna „górka” i dolina i wbiegliśmy do miejscowości Spindlerowy Młyn gdzie był jeden z punktów żywieniowych. Pomidorowa z gara ze świderkami robiła robotę. Organizatorzy odrobili czerwoną kartkę wystawioną w Karpaczu . Zjadłem dwie miseczki zupy, oczywiście kilka kawałków arbuza i kilka truskawek i w drogę. Kolejne podejście okazało się bardzo wymagające. Na usta cisnęły się niecenzuralne słowa ale nie było wyjścia, trzeba było napierać. Widoki rekompensowały wszystko, było przepięknie. Średnio co kilka kilometrów stawaliśmy i wytrzepywaliśmy kamienie z butów a stup tuty zostały w samochodzie. Oj narzekałem i kląłem w duchu ale nie było wyjścia. Pamiętajcie, kamień jak wpadł do buta to sam nie wypadnie ;)
Ostatnia „górka” i ostatni zbieg to już walka z czasem. Na szybko założyliśmy na ostatnim punkcie żywieniowym team czterdziestolatków. Jakoś tak spontanicznie zgadaliśmy się w pięć osób że wszyscy jesteśmy w M40 i już dalej napieraliśmy razem do celu . Było śmiesznie, cały czas rozmawialiśmy a limit się kurczył nieubłaganie. Z naszych wyliczeń jasno wychodziło że się zmieścimy z zapasem ok. 10 minut ale nie wiedzieliśmy co nas spotka przy zejściu z Chojnika.
Ostatnie 7 km to był niemalże ciągły bieg z krótkimi odpoczynkami w marszu. Na domiar złego zaczęło się ściemniać i trzeba było wyciągnąć ponownie latarki. Ile człowiek ma w sobie ukrytej energii. Kamienie, głazy, ciemność a my biegniemy jak kozice. W nogach po 100 km a my dostaliśmy jakby wiatr w plecy. Ostatni kilometr to już płasko , Sobieszów. W oddali słychać spikera, muzykę i wiwatujących ludzi. Wysuwam się na prowadzenie z naszej czwórki i biegnę ile sił w nogach. Tempo w okolicach 4 minut na kilometr ! Wbiegam na metę , patrzę na zegarek, 19 godzin 55 minut. Plan wykonany choć zamiar był inny. Dekoracja medalem i chwila wytchnienia. Nasz suport team przynosi herbatę, colę, zapiekanki i frytki. Mniam.
Zdobyłem nowe doświadczenie. Nauczyłem się że są „góry” i góry ale żadnych nie można lekceważyć. Bieg bardzo techniczny. Poziom trudności w skali 1-10 oceniam na 11 ;) Dostałem w kość ale w przyszłym roku rozważę start w Chojnik Festiwal i piszę to świadomie dzień po ukończeniu.