Aktualności

Relacja Jędrka z Cracovia Maraton

23 maja 2016 r.
Z każdym kolejnym biegiem stajemy się mądrzejsi, przynajmniej tak nam się względnie wydaje, bo prawda bywa różna. Maraton w Krakowie udowodnił mi wiele, a raczej dzięki niemu udowodniłem coś sam sobie. Minął tydzień, dopiero po tylu dniach jestem w stanie zebrać parę myśli, wspomnieć wydarzenia z tamtego dnia i coś napisać. Przez ten tydzień moje ciało wydaje się już zregenerowane, przynajmniej w jakimś stopniu. Umysł niestety ucierpiał bardziej, a to dlatego, że ten bieg w głównej mierze był właśnie rozgrywany w głowie, która wraz z sercem pokonała ostatnie dziesięć kilometrów trasy.
Na bieg zapisałem się jeszcze w roku ubiegłym, gdy wpisowe było najniższe – studencka logika. Przez ten czas zdążyłem złapać kontuzję i praktycznie w ogóle nie trenować. Tak naprawdę to nawet przestałem myśleć o tym Krakowie, gdzieś z tyłu głowy co jakiś czas przewijała się myśl, ale były to urywki. Gdy za oknem maj pokazywał swoje prawdziwe oblicze, obudziłem się z ręką w nocniku, bez noclegu, bez dojazdu… Na szczęście koniec końców wszystko ułożyło się pomyślnie i zabrałem się z bratem Tomka, kolegi z Sieradz Biega, Łukaszem. Miejscem noclegowym została hala judo Wisły Kraków, coś nowego jak dla mnie.
Po odebraniu pakietów na stadionie Wisły Kraków, zostawiliśmy rzeczy na hali i udaliśmy się na spacer po Starym Mieście. Przy okazji nasze nogi trochę nas poniosły i zrobiliśmy spacerkiem dobre 10 km, tak na rozgrzewkę… Następnie udaliśmy się na docelowe miejsce spania. Podłoga była wyłożona materacami zapaśniczymi, więc noc zapowiadała się obiecująco. Niestety tylko się zapowiadała. Nigdy nie miałem okazji spać w tego typu warunkach w śpiworze. Dookoła stadko chrapiących facetów, leżąc jeden obok drugiego, a za oknem słychać była juwenalia, które na dobre się rozpoczęły nieopodal. Noc przespana jak cholera… Co chwilę się budziłem, a od godziny piątej zaczęły dzwonić budziki jeden za drugim, jakby biegacze szli od rana robić atest trasy…
Sam bieg był dla mnie pójściem na żywioł. Zaczynając od braku objętości treningowej, przez testowanie nowego sprzętu biegowego i formy żywienia, a kończąc na przeczytaniu dzień wcześniej o zasadzie Galloweya i wpleceniu jej w mój plan maratoński. Ot takie założenie na bieg, co ma być to będzie i tyle.
Start został zaplanowany na godzinę dziewiątą w piękny słoneczny poranek w Krakowie dnia 15 maja. Dzień dla mnie ważny z kilku powodów, nie mówiąc już o samym starcie w czwartym maratonie. Dzień ten jest moją pierwszą rocznicą bycia z ukochaną, najlepszy rok w moim życiu, a mam nadzieję, że będzie ich o wiele więcej. Kocham Cię! Drugą ważną sprawą był fakt, że ten bieg postanowiłem pobiec dla Rafała, mojego przyjaciela, który tego dnia był ze mną, czułem to…
Plan był taki, by biec sobie spokojnie tempem w granicach 5 minut 40/50 sekund na kilometr, a co trzy kilometry (czyli jak były rozstawione punkty) przechodzić do dwóch minut szybkiego marszu. Wszystko szło pięknie, biegło mi się cudownie, choć byłem świadom tego, że bieg zaczyna się po 30 kilometrze, więc studziłem swoje emocje. Co 5 km sprawdzając międzyczasy ciągle przez głowę przewijała się myśl o życiówce, lecz starałem się ją dusić w zarodku.
Po dwudziestym kilometrze spotkałem moich dobrych znajomych ze Zduńskiej Woli, z którymi tak mijamy się na różnych biegach. Kamil postanowił wypróbować moją formę biegu na dziś, a Łukasz leciał z przodu, choć co jakiś czas ciągle go doganialiśmy. Gdy bieg się rozpoczął, czyli po granicy 30 kilometrów, postanowiłem trochę przyspieszyć czując wewnętrzną moc. Opuściłem niegrzecznie chłopaków i zacząłem realizować drugą spontaniczną cześć planu. Tempo odcinków biegowych wzrosło o blisko 20 sekund, a odcinki marszu okazały się również szybsze od wcześniejszych. Ostatnie 5-7 kilometrów trasy było niestety pod wiatr, który tego dnia mimo palącego słońca był naprawdę nieznośny. Warto zaznaczyć, że trasa składała się z dwóch pętli, a sama w sobie okazała się dość ciężka z licznymi podbiegami. Ostatnie cztery kilometry pokonałem z klapkami na oczach widząc już ciemność. Czułem jak słabnę, ale mimo wszystko zegarek temu zaprzeczał, wskazując ciągle szybkie tempo. Jeszcze tylko ostatni podbieg koło Wawelu… morderca… zamykam oczy, a raczej zamykają mi się same i resztką sił z tempem zbliżonym w granicach pięciu minut na kilometr wpadam na metę. Nie do końca jestem jeszcze świadom czego dokonałem. Poprawiłem życiówkę o ponad pięć minut! Rafał, dziękuję, byłeś ze mną i na pewno dodałeś mi sił! Nigdy o Tobie nie zapomnę…
Na szyi zawiasa mi złoty medal z uśmiechniętym smokiem, który zaraził mnie i z mojej twarzy również uśmiech nie chce zejść. Jestem w siódmym niebie i chce mi się płakać i krzyczeć ze szczęścia jednocześnie! Jestem usatysfakcjonowanym maratończykiem!
Tydzień minął, emocje jeszcze we mnie tkwią. Były one tak skrajne, że ciężko było mi zebrać myśli i napisać coś składnie. Taki bieg wykańcza bardziej umysłowo niż fizycznie, a ja sam nie mogłem się pozbierać. Wszystko wydaje się na pozór proste i banalne, lecz potem okazuje się to bardzo skomplikowane, a zmęczenie zaczyna się ujawniać dopiero z dniami kolejnymi, ustępując w tym przypadku po tygodniu.
Wracam do żywych, wracam do sił!

Jędrek