Aktualności

Do dwóch i ¼ razy sztuka – relacja Sebastiana z 37 Maratonu Warszawskiego

28 września 2015 r.

Skąd taki tytuł ? Otóż dziś ukończyłem swój drugi maraton, a ¼ to nieszczęsne 10 km Cracovia Maraton, kiedy z powodu kontuzji musiałem zejść z trasy. Jednak byłem już zapisany na Warszawę i trzeba się było wykurować, aby nie stracić całkowicie sezonu.
Przygotowania, jeżeli można je tak nazwać, rozpocząłem od przetruchtania 5 km na początku czerwca. Nie nastrajało to optymistycznie, jednak pierwszy krok został zrobiony.
Powoli wracałem do formy i ani się obejrzałem, a zrobiła się druga połowa września i bieg zbliżał się nieubłaganie. Ostatnia „trzydziestka” pokazała, że coś mogę „ugrać”. Ustaliłem strategię na 3:50 z zamiarem biegu z pacemakerami co najmniej do 35 km, a później jeżeli siły pozwolą spróbować urwać ile się da. Chociaż i tak wszystko poniżej 4h brałem w ciemno.
Przyjechaliśmy z żoną w sobotę, meldujemy się w hotelu, skok do metra i za 30 min byliśmy na stadionie. Nie miałem dotąd okazji, żeby zwiedzić „koszyk” więc nadrabiam zaległości. Mały spacer po expo i wróciliśmy do hotelu. Pogadałem trochę z Kacprem, który kwaterował na tym samym piętrze i poszedłem spać. Pobudka 5:00, kawa i micha makaronu. Aby uciszyć ewentualne sprzeciwy, od razu mówię, że w moim przypadku to się sprawdza. Za piętnaście siódma wyruszyliśmy na pole bitwy. Spotykamy Jacka i Wiesława, zamieniliśmy kilka słów, przebieraliśmy się i z Kacprem poszliśmy na start. Przybiliśmy piątkę i ustawiliśmy się w swoich strefach startowych.
I poszli..., po 3 minutach doszedłem do linii startu. Lecimy, ustawiłem się lekko za balonikami. 1 km 5:22, 2 km 5:20... ooo myślę sobie, kolego zającu coś mi za szybko lecisz... I na tym skończył się mój bieg z pacemakerami. Sam zostałem swoim sterem, żeglarzem i okrętem. 5, 10, 15 km nic się nie dzieje, trzymam tempo , tętno ładne oby tak dalej. Na ścieżce w Łazienkach, dołącza do mnie Mateusz, z którym wspólnie walczyliśmy prawie do końca. I przyszedł 18 km, nagle zacząłem czuć ucisk w tym samym miejscu pod prawym kolanem, tak jak w Krakowie. Wystraszyłem się nie na żarty. Pomyślałem, że jak mnie zacznie boleć to koniec. Nie napiszę co jeszcze myślałem, bo cenzura tego nie puści. Na szczęście po jakiś 500 metrach przestało. Odetchnąłem z ulgą. Spokojnie dobiłem do połówki. Bardzo pilnowałem, żeby wypijać 2 kubki na każdym punkcie , zjadłem trzeci żel, i nastawiłem się na długą prostą, która już się zaczęła.
Na 26 km zbiegały się 2 pasy ruchu i po drugiej stronie zobaczyłem bramę z napisem „32km Wyścig się zaczyna”. Sęk w tym, że do tej bramy było jeszcze 6 km. Nie działało to motywująco. Ale cóż, trzeba dalej robić swoje.
Wreszcie nawrotka, 2 km i jestem w bramie. Zostało 10 km. Zacząłem wizualizować swoje treningi po mieście, myślałem „jesteś już w Rynku”, już jesteś na Broniaka, zostało 8km do końca treningu”, „już Jagiellońska” itp. Bardzo mi to pomogło. Na moście gdańskim zjadłem ostatni żel, piłem na każdym punkcie i polewałem się wodą a czasem nawet izotonikiem. 40 km zacząłem odczuwać mrowienie w całym ciele , ale udało się z tym walczyć i lecieć dalej, choć straciłem około minuty. Już nie wolno było odpuścić.
Tablica z napisem „600 m Ogień” a ja miałem plamy przed oczami. Wreszcie wbieg na płytę, ręce poszły w górę i upragniona meta. Byłem bardzo zmęczony, miałem ciarki na całym ciele a nawet zdrętwiałe usta. Dziękujemy sobie z Mariuszem za wspólny bieg.
Potrzebowałem około 15 minut żeby dojść do siebie. Czas na mecie to 3:51:31. Cztery godziny złamane z bardzo dużym zapasem. Lecz nawet bardziej niż wynik cieszy mnie to, że nie zatrzymałem się nawet na chwilę, że udało się przebiec cały dystans - 42km i 195m. Już nie ma wymówki, że ściana , że pierwszy raz. Da się ! Ta świadomość będzie mi towarzyszyć na wiosnę w Łodzi, i być może pozwoli pobiec jeszcze lepiej niż dziś....
Pozdrawiam
Sebastian