Aktualności

Łemkowyna Ultra Trail - relacja Mariusza

30 października 2014 r.
Łemkowyna Ultra Trail , czyli 150 km po Beskidzie Niskim. Nie wiem jak to się stało, ale jednak zapisałem się. Pewnie odruch bezwarunkowy na samą myśl Ultra Trail i 150. Aby móc tam wystartować, należy mieć już doświadczanie w biegach górskich lub odpowiednia ilość punktów UTMB, co również jest doświadczeniem :) Tutaj nie miałem problemu - punkty były, doświadczenie było, chociaż jestem kompletnym amatorem, jeśli chodzi o takie biegi i większość wiedzy pochodzi z książek, youtube, blogów. Mam też na swoim koncie biegi stu kilometrowe, które mnie najwięcej nauczyły. Tak przynajmniej mi się zdawało do czasu ŁUT150.
Biegi ultra stały się moją pasją. Dystans 150 km troszkę mnie niepokoił, ale chyba powinien był. Myślałem, że jeśli pokonałem setkę, to 50 będzie tylko dołożeniem. Jednak kilka dni przed startem coś od środka mi mówiło, że będzie ciężko. Z jednej strony fajnie, musi być ciężko – 5300 m przewyższenia to musi zniszczyć, zostawić ślad w głowie. Sam bieg daje 4 punkty UTMB. Z tego, co wiem, jest to maksymalna ilość dla zawodów, tak wiec sprawdzian przed Ultra Trail Mont Blanc idealny (piszę to zmyślą, że mnie wylosują :)
Trasa Biegu ŁUT150 prowadziła czerwonym szlakiem GSB. Start był usytuowany na deptaku w Krynicy Zdrój, początek w piątek o północy, meta zaś w Bieszczadach w miejscowości Komańcza. Limit 35 godzin wydawał mi się na początku wygórowany. Jak się okazało później, jednak myliłem się - limit był odpowiedni (za dużo filmów ultra o bieganiu na youtube, czasem warto zejść na ziemie (100 mil one day)). Po drodze kilka punktów kontrolnych z pomiarem czasu, jedzeniem i punkt kluczowy w Chyrowa SKI 80 km - tam znajdował się przepak na dalszą drogę.
Zaczynamy - odbiór pakietu, sprawdzenie wyposażenia obowiązkowego i dopiero wtedy dostajemy numer. Wszystko dla mnie rewelacyjnie zorganizowane. Przygotowałem przepak oraz rzeczy na linie mety z myślą, że mi się przydadzą, przecież skończę w nocy po około 25-26 godzinach, wezmę karimatę i śpiwór. Wszystko nadałem na punkty i poszedłem szukać deptaka w Krynicy. Zaszedłem jako 3 zawodnik, pośmialiśmy się, że miejsca na podium rozdajemy miedzy sobą, bo nie ma nikogo. Jednak za chwile pojawiali się kolejni zawodnicy na starcie, w sumie ok. 150-160 supermaratończyków. Troszkę chłodno, tak więc zakładam dodatkową kurtkę, rękawiczki czapka. Wszystko, aby było jak najcieplej :)
Kilka słów od organizatora i ruszamy w 150 kilometrową przygodę. Częściowo przez miasto, aż wchodzimy na szlak. W głowie radość, zaczyna się podejścia jedno za drugim zbiegi. Jestem uradowany, jest noc, chłodno, góry lasy i jeszcze biegniemy, za mną sznur białych lampek wchodzących na szczyt, przede mną sznur czerwonych - rewelacyjny widok. Wspaniale, patrzę na zegarek, a tu już 10 km, rewelacyjnie. Jednak coś pod stopami robi się mokro, mówili że będzie błoto, tak więc spoko, przecież jest mrozik, to złapie. Jednak nic bardziej mylnego - po jakimś czasie byłem już po kolana w błocie. Teraz sobie uświadomiłem dlaczego Beskid Niski nazywają "Beskid Śliski", lecz to nie koniec - dopiero 2 godziny od startu.
Wybiegliśmy z lasu wzdłuż polany pastwiska i nasz szlak zatrzymuje się przed strumieniem górskiej wody, kilku zawodników zdezorientowanych szuka mostka, ale tu nie chodziło, oto aby mieć sucho w butach, bo tak to możemy sobie po asfalcie pobiegać. Bez chwili zastanowienia wskakuje w strumień z zimną wodą i przechodzę na drugą stronę. Pierwsza myśl bardzo orzeźwiająca – dobrze, że kry lodowe nie pływają. Jeszcze troszkę błota i pierwszy punkt kontrolny. Ciepła herbata zaspokoiła mnie, kilka minut odpoczynku i lecimy dalej. Fajnie, kolejne strumienie do pokonania, kolejna dawka błota już tym razem wzdłuż całej trasy. O suchej leśnej ścieżce mogłem sobie pomarzyć. Czekałem na niebezpieczny odcinek, gdyż według organizatorów należało tam bardziej uważać. To Kozie Żebro, bardzo strome i śliskie zejście, dla mnie prawie pionowe. W taki sposób odezwało się też kolano i skończyła się moja radość. Było mi wszystko, jedno miało być ciężko i było, tak wiec walczyłem do samego rana.
Zrobiło się widno, biegłem z dwoma innymi zawodnikami. Z nocy przypominam sobie widok, kiedy podeszliśmy na wzgórze (nie wiem który kilometr), była mgła, a przed oczami w świetle czołówki stary Łemkowski cmentarz - scena jak z filmu. Ciśniemy dalej, kolejne strumienie i łąki, udało się asfalt niedużo, ale nogi bardzo odpoczęły. Z radością witam 48 km i punkt kontrolny ze śniadaniem. Jedzenie, dużo jedzenia - to dla mnie podstawa. Pomidorówka, banany, kartofle zapiekane, herbata - były moim paliwem na dalszą drogę. I nagle słyszę głoś "ej młody, czy ty startujesz wszędzie tam gdzie ja". To znajomy z biegów w łódzkim. Miło spotkać znajome osoby na trasie.
Napieram dalej w górę, zaczyna się robić, jak z bajki, z drzew opadły liście, a na gałęziach lód i promienie słońca przenikające przez las. Chciało by się zostać, poprosiłem o zdjęcie jednego z zawodników. Po drodze kolejny niebezpieczny punkt, strome zejście - tutaj już musiałem usiąść. Poprosiłem dwóch zawodników, z którymi biegłem wspólnie, aby nie czekali na mnie. To był pierwszy kryzys, straszny ból kolana podczas zejścia i na dodatek coś zaczęło bardzo doskwierać przy kostce. Musiałem usiąść i przemyśleć. Nazwałem to rozmową ze sobą, bardzo ważne dla mnie :) Po chwili zebrałem siły i dobiłem do 64 km. Jedzenie, znów jedzenie – kanapki, herbata i w drogę. Ten kawałek trasy sam pokonywałem przez dłuższy czas, ciężko - dopiero po wyjściu z lasu złapałem zasięg w telefonie, zadzwoniłem do rodziny, ucieszyłem się, zmotywowało mnie to do dalszej drogi. Po chwili na trasie spotkałem Macieja – osobę, z którą już do końca łamaliśmy kryzysy i wspieraliśmy się na trasie.
Punkt Chyrowa SKI 80 km. Sporo ludzi zrezygnowało właśnie na tym punkcie. Postanowiliśmy sobie, że nie zejdziemy z tej trasy, choćby nie wiem co. Zrobiliśmy drużynę - siedem osób, które wyruszyły z Chyrowej Przełamywaliśmy kryzysy, wszystko, nawet jeśli 10 km pokonujesz w 3 godziny i się z tego cieszysz, bo idziesz do przodu. W ultra, jak w życiu - nikt nie da ci twoich nóg. ale może cię wesprzeć mentalnie. Chyba dlatego teraz w końcu zrozumiałem, bardziej poczułem w głowie - po co tak na prawdę jest pacemaker . Sporo biegaczy w biegach 100 milowych korzysta z tego wsparcia, u nas było podobnie - motywowaliśmy się nawzajem.
Napieraliśmy do przodu, przekroczyliśmy granice 100 km. Punkt kontrolny, uzupełnienie zapasów i w drogę. Było już ciemno, niebo bez żadnej chmurki, gwiazdy wydawały się bliżej niż zawsze, a my bliżej mety. Ciężko opisać teraz kolejne kilometry, ale po wyjściu z lasu mieliśmy kolejny odcinek asfaltu bardzo zimny, przynajmniej ja byłem na wycieczeniu. Po dojściu do punktu kontrolnego 119 km myślałem już o zejściu z trasy, miałem straszne zawroty głowy, chociaż walczyłem z samym sobą. Troszkę, bo na 5 minut, położyłem się, ale jednak nie pogodziłbym się z zejściem z trasy. Zupa dyniowa z imbirem, shot z kofeiną, bcaa, plus shot z magnezu i witaminy z minerałami postawiły mnie na nogi :) To był chyba najcięższy kryzys, jaki przełamałem.
W dalszą drogę wyruszyliśmy w trójkę, dalej byliśmy zgrani, oczywiście to wszystko dalej odbywało się w błocie. Tabletki przeciwbólowe załatwiały na chwile problem ze spuchniętymi nogami i kolanem, Druga noc w lesie, już prawie 30 godzin na nogach, już starałem się nie liczyć czasu. Podejścia mam wrażenie były cały czas, teraz już wiedziałem, skąd wzięło się 5300 m przewyższeń. Mogę przyznać, że to bardzo dużo.
Zrobił się ranek, mgła leżąca w dolinach. Kiedy patrzy się z góry, robiła wrażenie. Pierwszy raz byłem w tym rejonie Polski, ślicznie. Rozmyślając i prosząc już o przedostatni punkt po dość stromym zejściu, zobaczyłem światełko. Tak, to był punkt kontrolny, po nim jeszcze około 16 km i meta. Dobijamy, uzupełniamy zapasy i w drogę. Wszystko przebiega jak cała noc, czyli lasy i błota, cisza. Kilometry lecą pomału, na punkcie kontrolnym dostaliśmy informacje, że po wyjściu z lasu będzie około 3 km asfaltu i meta - najpiękniejsza wiadomość w ostatnich 30 godzinach. Przed nami ostatni las, las który zapamiętam do końca życia, Czekając za asfaltem, w twojej głowie buduje się obraz aglomeracji, a twoje oczy to widzą, a kiedy dobijasz do miejsca - widzisz paprocie. Mam wrażenie, że ten odcinek lasu to jakiś magiczny przeklęty las. W wyczekiwaniu na asfalt, widziałem tam go wszędzie, tylko nie pod nogami. Niestety to były halucynacje. Pierwszy raz doświadczyłem tego podczas wysiłku. Organizmu doprowadziłem do takiego stopnia. Teraz to nazywa się walka z własnymi słabościami. Przychodzą tylko jedne słowa na myśl. "Jest coś magicznego w bieganiu, po pewnej odległości to przerasta ciało. Następnie nieco dalej, to wykracza poza umysł. Nieco jeszcze dalej, i to, co masz przed sobą, pokazuje dusze (Kristin Armstrong).
Na szczęście wygrałem ze sobą i nogi postawiłem na asfalcie tym prawdziwym. Wspólnie z Maciejem przekraczamy linie mety. To, co się czuje po takim wysiłku pozostanie w głowie chyba na zawsze. Nigdy nie miałem tak ciężko. Wydaje mi się, że to jednak trasa błotna dała najwięcej w kość. Cieszę się niesamowicie, że to ukończyłem, chociaż z wyniku nie jestem zadowolony. Na nic innego nie zwale winy, tylko na siebie. Nie znaczy to, że zrezygnuje z takich biegów, wręcz przeciwnie - chce jeszcze więcej. Nie nauczę się na treningu tego, co przeżyłem podczas biegu. Najlepszym treningiem są dla mnie zawody.
Dziękuje osobom z którymi przebyłem te 150 km. Tym, którzy trzymali za mnie kciuki. Dwa tygodnie regeneracji i kolejna przygotowania do przełamania bariery tym razem 100 mil (166 km). Nie znaczy ze przestane oglądać ultra na Youtube :) Motywacja i wyobraźnia podczas takiego biegu daje siłę.
Mariusz
o Mariuszu