Aktualności

Gdy zwyczajny bieg już nie wystarcza – relacja Jędrzeja z Mykanowa

17 września 2014 r.
Jeśli po niecałym roku startów dochodzisz do wniosku, że zwykłe asfaltowe bieganie to już za mało, to wiedz, że coś się dzieje. Tak też postanowiłem zadebiutować w swoim pierwszym biegu z przeszkodami, a mianowicie II Crossie Zapaleńców w Mykanowie na dystansie 10km.
Może to wszystko wynika z wieku, może z małej ilości doświadczenia, a może zwyczajnie chęci poznawania, sprawdzenia samego siebie, czy też pokonywaniu nowych granic. Może kierowałem się tymi wszystkimi podpunktami zapisując się na bieg z przeszkodami. Nie wiedząc co mnie czeka byłem lekko zestresowany przed samym startem. Nietypowym elementem ubioru biegacza dziś zostały rękawiczki, które miały ułatwić pokonywanie przeszkód. A jakich? Po kolei.
Wraz ze startem na samym początku zostały odpalone świece dymne, tzw. „Pogromcy duchów”, co miało dać ciekawy efekt, a zarazem wywołać nastrój na całym biegu. Po pokonaniu kolejnego wzniesienia ujawnił się „Chochoł”, czyli stos snopków, które pokonałem w zupełnie innym sposób niż wszyscy. Nie byłbym chyba sobą . Następnie trasa wiodła w stronę lasu, gdzie uprzednio trzeba było pokonać dwie równoważnie. Tutaj tempo jeszcze było jak na zwykłym biegu, bo utrzymywane w granicach 5’15’’. Ale tylko do momentu. Droga skręca w leśną drogę i zaczyna się jazda. Błoto za kostki, krzaki uderzające w każdą możliwą część ciała i nierówności nadają powoli charakteru zawodom. Z daleka już słyszę jakieś dziwne krzyki i hałasy. Pomyślałem, że to kolejna przeszkoda „Szalony sen wariata”. Nie myliłem się, ale wyszło coś nie tak. Bo zamiast przestraszyć mnie, chyba ja bardziej wystraszyłem ich  Wybiegamy z lasy po paru potknięciach się i zadrapaniach. Drzewa przestają kryć przed słońcem, które tego dnia dawało mocno do pieca. Moim oczom ukazuje się kolejna przeszkoda, „Kocur”, czyli około 3m ściana ze szczebelkami, którą trzeba pokonać, nic trudnego. Dobiegam do kolejnej przeszkodzi, „W matni”, czyli siatce zawieszonej między drzewami około 1,5-2m nad ziemią. Tutaj można złapać lekko oddech, bo jest kolejka… Ale liczyłem się z tym od samego początku. Ostrożnie stawiany każdy kolejny krok i lecimy dalej. Wąwozik, nad którym zawieszona została siatka następnie należy pokonać jak „Janosik” z jednego krańca na drugi, wspinając się za każdym razem, w końcu gubiąc drogę. Dobrze, że nie byłem osamotniony i wraz z grupą odnajdujemy za chwilę właściwą drogę. Ale najpierw trzeba pokonać jeszcze jedną pojedynczą linę, „Linoskoczek’, zawieszoną znów między drzewami. Utrudniało to strasznie błoto, którym moje buty zostały pokryte całkowicie. Kolejne metry biegną pod znakiem tony błota, kolein i walki z równowagą. Kolejną przeszkodą było „Alcatraz”, czyli pokonanie zasieków z drutu kolczastego, poszło zadziwiająco sprawnie. Dalej znów dobrze poznane mi błoto. Nawet nie patrzę już na kałużę, nie staram się ich omijać, bo po co? Brudne dziecko to szczęśliwe dziecko! Następnie do pokonania jest 5 kolejno umiejscowionych belek, które należy pokonać na zmianę górą i dołem, „Bring sally down bring sally up”. Tuż za zakrętem napotykamy na „Czarną rozpacz”, która brzmiała tylko strasznie, bo była to sterta opon, pokonana raz dwa, następnie „Zjeżdżalnia” czyli drewniano podobna konstrukcja. Przyszedł czas jak się później okazało na najbardziej wymagającą przeszkodę, czyli „Zielony mosteczek”. Na wysokości około pół metra zawieszona była drabinka, a nad nią sznur. Pojęcia równowaga nie wypadało nawet tam używać, gdyż zwyczajnie jej tam nie było. Dwukrotnie zaliczona gleba, konsternacja, ale jakoś wybrnąłem. Tutaj straciłem chyba najwięcej siły. Czułem, że nogi nie przebierają już tak jak wcześniej, a do mety jeszcze troszkę. Kolejną przeszkodą był bunkier, czyli pokonanie siatki położonej nad ziemią. Zauważyłem, że wszyscy w tym momencie oszukiwali, gdyż nikt nie kontrolował tej przeszkody. Z racji mojej uczciwości i przejechania 100km po to by się dobrze bawić, postanowiłem pokonać bunkier i lecieć dalej.
Następnie do pokonania była ściana z siatki, „tarantula”, nie było się już nawet co śpieszyć, bo miałem sporą przewagę nad osobami za mną, a i przed sobą nie miałem nikogo poza dwojgiem znajomych, których poznałem na trasie i biegłem prawie cały dystans. Zauważyłem już wzgórze, na którym wcześniej byliśmy, wiedziałem, że meta jest już blisko, jeszcze tylko parę przeszkód. Kolejną była „dżdżownica”, czyli tunel wykopany na polu, który trzeba było pokonać na czworaka. Ktoś z klaustrofobią miałby raczej problem. Potem już ostatni podbieg, „Karoca teściowej”, czyli przyczepa i przeszkoda, której obawiałem się najbardziej, choć jak się potem okazało niesłusznie. „Wally”, około 3m ściana ze sznurem, na którą należało się wspiąć. Potem już tylko „Pan samochodzik”, czyli dwa wraki do pokonania i ostatnia prosta, na której pościgałem się jeszcze z kolegą Jankiem.
Ogółem wyjazd jak najbardziej udany. Ciekawe doświadczenie i na pewno nie ostatnie. Wszystko jeszcze przede mną. Natomiast spory minus za organizację, choć nie mogę mieć do tego jakichś większych pretensji. Były osoby, które wracały z trzema nagrodami, open, kategoria wiekowa i najlepszy zawodnik. Jednak nagrody open i kategorii wiekowych nie powinno się łączyć.
Jędrzej